Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 125003
Komentarzy: 4907
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 stycznia 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 39 lat, Piernikowo

172 cm, 77.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

16 czerwca 2023 , Komentarze (10)

Dziś znów link. Za dużo zdjęć aby w telefonie to ogarnąć. https://46.248.187.219/paAUto-5o6


Jak w ogóle podobało się wam wczoraj? Dokąd wy chciały byście jechać? 

15 czerwca 2023 , Komentarze (4)


Dziś trochę więcej zdjęć. Więc link do bloga. https://46.248.187.219/a>

13 czerwca 2023 , Komentarze (8)

Długo się zastanawiała.m, w czym mogę być dobra. Wiele rzeczy zaczynałam. Costam może wychodziło. Jednak nie wydaje mi się bym w jakiejś konkretnej umiejętności była dobra.


Jest jednak jedna rzecz, która słyszałam o sobie od kilku znajomych mi osób. Ja robię różne rzeczy, kiedy nie każdy wierzy, że coś się da lub jest sens robić. Zachowuje pogodę ducha i po prostu robię coś, czego innym się nie chce. Kiedyś jak załamałam się kompletnie i wypłakałam koleżance, ona powiedziała mi że myślała, że mnie nic nie rusza. Ze ja jestem zawsze i jestem niepokonana. Ze jestem ostoją dla wszystkich dookoła i że to że mnie ludzie biorą przykład. Kiedy ja się posypałam, ona mówiła, że myślała że to niemożliwe. Bo ja zawsze jak się sypało to zmieniałam / rearanzowalam plan i jechałam dalej. Ze nic mnie nie zatrzymywało.


Teraz chyba mam więcej momentów, kiedy psychika mi siada. Jednak staram się nadal robić swoje. Podążać przed siebie. Nie zniechęcać się.


W tym jestem dobra. Entuzjazmie i realizacji.

12 czerwca 2023 , Komentarze (12)

Zrobiłam mały reel na insta z drogą. 

https://46.248.187.219/reel...


Ogólnie upał, skwar, przeladowane pociągi. Wstałyśmy po 4 godzinach snu i wyruszyłyśmy przed południem na stację kolejową. Koło 14tej byłyśmy na końcowej stacji i ruszyłyśmy do Bergen Op Zoom, gdzie zaczynała się nasza trasa. Z planowanych 54 km wyszło razem wszystkiego 72km.

Widziałyśmy ładne miasteczka i wsie oraz odwiedziłyśmy pierwszy fort. Z wieży widokowej było widać słynny most poniżej wody oraz nasze maciupkie rowery. Świetnie też widać zarys fortu. Niestety większość widujemy jako po prostu górki. W końcu miały one nie być widoczne dla wroga. A samolotów wtedy jeszcze nie było. 

Widziałam swojego pierwszego koziołka, pole białego maku, kanadyjski cmentarz wojenny, most poniżej poziomu wody. 

Schłodziłyśmy się jedząc zimne truskawki z truskawkomatu. 


Na miejsce dojechałyśmy o 21. Mogłyśmy jeszcze rozłożyć namiot za jasnego. Wzięłyśmy prysznic, obejrzałyśmy jeden odcinek The Killing i posłyszyśmy spać po kolacji. Koło północy. 

Dziś przed nami 58km. 

11 czerwca 2023 , Komentarze (16)


Wróciłyśmy o 3 w nocy z koncertu. Z rana wyjazd. 

10 czerwca 2023 , Komentarze (22)

Często słyszę „pieniędzy nie weźmiesz do grobu” lub „dzieci to nasze dziedzictwo”. I przyznam, że żaden z tych sloganów do mnie nie uderza.

Dzieci nie mam świadomie. Nie martwię się, że nikt nie dostanie mojego nazwiska, żenię poda mi szklanki wody (choć jak sprzedam dom to pewnie wykupie sobie miejsce w holenderskim domu starców), że nic po mnie nie zostanie. Nie mam parcia, by coś po mnie zostawało. Jestem tu i teraz. Zabezpieczam swój byt na lata do przodu. Jeśli zdrowie pozwoli, będę mogła długo cieszyć się niezależnością i wolnością. To dla mnie ważniejsze niż przekazywanie czegoś dalej, młodszemu pokoleniu.

Czy chciałabym, by ktoś pamiętał mnie po śmierci? Też niekoniecznie. Przecież mnie nie będzie. Czy mówią teraz za moimi plecami, czy kiedy umrę, co za różnica? No chyba że taka, że teraz mogę się o tym dowiedzieć i będzie mi przykro. Jak umrę, to i tak nie będzie mnie aby było mi przykro. Nie wierzę w życie pozagrobowe. Nie wierzę w istnienie duszy. Reinkarnacji. W momencie, w którym przestanę istnieć, pozostanie moje truchło. Chciałabym aby to gdzieś zutylizowano. Bez pochówku. Bez ceremonii. Bez kościoła. Bo po co? Mnie i tak nie będzie a organizowanie ceremoniałów, na których mi nie zależy i to za duże pieniądze, jest przeciwko wszystkiemu co wyznaje. A lubię praktyczność, rozsądek, wydawanie kasy na siebie a nie zadowalanie wszystkich dookoła. Gdyby to było legalne to można by moje ciało gdzieś w rowie zostawić. By stała się częścią natury. Obecnie chyba najmniej narzucająca się opcja jest kremacja i „zgubienie” prochów. Bo legalnie ich chyba nadal nie można rozsypywać.

Więc nie interesuje mnie żadne dziedzictwo. Żyje tutaj, jestem szczęśliwa tutaj. Inni zaś niech budują swoje życie w oparciu o swoje osoby, a nie moja. No chyba, że wynalazła bym lęka na raka, to takie dziedzictwo mogę pozostawić. Ale póki co nie zaczęłam prac w tym kierunku.

9 czerwca 2023 , Komentarze (17)

Urodziłam się zima i zawsze wolałam bardziej zimę niż lato. Wolę ubrać się cieplutko niż przegrzewać się i nie mieć jeszcze jednej warstwy, która mogę zdjąć. W ostatnich latach marznę częściej i bardziej. W domu używam kocyka elektrycznego, pije dużo ciepłych napojów.


Na zewnątrz lubię chodzić po zimnie. Holenderskie zimno jest ine niż polskie. Wilgotne powietrze sprawia, że nawet mały chłód przechodzi do szpiku kości. Tęsknię za polskimi zimami z mojego dzieciństwa. Długie okresy koło – 3/-5 i okazjonalne – 10 czy – 20 stopni Celsjusza. Tęsknię za śniegiem, tym lepkim którym można kulki robić i tym suchym, który trzeszczy i skrzypi pod butami. Lubię spacery w chłodne dni, bo doskonale przeczyszczają zatoki, łatwo jest utrzymać ciepło przez energiczny marsz, a w dodatku w domu można zawsze napić się grzanego wina czy Inki.


A wy? Jak znosicie chłodna pogodę?

8 czerwca 2023 , Komentarze (12)

Wczoraj dałam dość krótki wpis. Dom mam pełen i nie mam jak usiąść w spokoju, aby coś napisać. Ponadto to był tak parszywy dzień, że po prostu nie miałam nastroju na nic. Wstawiłam jedynie link do zdjęć bez żadnego wyjaśnienia. Dziś napiszę więcej.

Pozwolę sobie zacytować:

Enkhuizen to jedno z tych uroczych starych miasteczek położonych na brzegu dzisiejszych jezior. To akurat na cyplu, na którym zaczyna się tama oddzielająca Markermeer od IJsselmeer. Można nią dojechać w kilkanaście minut do Lelystad, stolicy prowincji Flevoland, położonej w całości na polderach.

Ta część Holandii zmieniała bardzo mocno swój kształt na przestrzeni wieków. Enkhuizen już w XIII wieku uzyskało prawa miejskie. Miasto żyło wówczas z rybołówstwa morskiego, bo leżało nad dawnym Zuiderzee (Morzem Południowym). Morze dawało się okolicy we znaki, i kiedy w 1916 zalało m.in. Enkhuizen aż po dachy domów, Holendrzy podjęli decyzję o zamknięciu go tamami. Ostatecznie budowę tej tamy udało się zakończyć dopiero w 1976 roku. Ponieważ odcięcie Morza Południowego spowodowało wymianę wody na słodką, mieszkańcy Enkhuizen stracili swoje główne źródło utrzymania. Trzeba było poszukać alternatywy. I tak narodził się pomysł stworzenia wielkiego skansenu w części miasta.

Ważnym atutem Zuiderzeemuseum jest atrakcyjny sposób dostania się do muzeum. Jak każde holenderskie muzeum, tak i to przyciąga wielkie rzesze zwiedzających. Bez parkingu nie miałoby racji bytu. Ale w pobliżu nie ma na niego miejsca. Dlatego wielki parking zorganizowano daleko od muzeum, przy samym wjeździe na tamę. Stamtąd, podobnie zresztą jak z dworca kolejowego, turyści dowożeni są stateczkami spacerowymi. Uważam, że to bardzo uatrakcyjnia pobyt – w słoneczny dzień przejażdżka po jeziorze jest sporą frajdą.

W Zuiderzeemuseum możemy obejrzeć zarówno domy wiejskie, rolnicze i rybackie, jak i miejskie. Wyposażenie niekoniecznie pochodzi z tych konkretnych domów, ale jest oryginalne i sporo mówi o życiu mieszkańców Enkhuizen sprzed wieku. A także o historii Holandii w ogóle – widać jak niewiele straciła np. w czasie wojny. Właściwie wszystko zachowało się w oryginale. Miejskie domy Enkhuizen są wyposażone wręcz luksusowo. Oprócz normalnych wnętrz mieszkalnych znajdziemy tu też kompletnie wyposażone sklepy, bank, zakład fryzjerski, aptekę z całkiem niezłym laboratorium chemicznym. Domy rybaków i rolników są oczywiście skromniejsze. Najciekawszym elementem izb mieszkalnych są moim zdaniem łóżka, umieszczone za drzwiami, jakby w szafie. Ten wynalazek, na pewno ułatwiający utrzymanie porządku w niewielkich mieszkaniach, a przy tym pozwalający na lepsze utrzymanie ciepła w zimie, jest typowy nie tylko dla Holandii. Takie same łóżka były na Kaszubach! I równie małe – spać trzeba w nich było prawie na siedząco.

Holenderskie domy na wsi często mieszczą się w tym samym budynku z częścią gospodarczą. W Enkhuizen widać to bardzo wyraźnie: jedynie drzwi oddzielają kuchnie od stodoły, obory czy warsztatu szkutniczego. Właśnie warsztaty szkutnicze i sieciarnie są jedną ze szczególnych atrakcji Zuiderzeemuseum. W niektórych możemy podpatrzyć panów przy pracy i wypytać o szczegóły. Można też dokładnie obejrzeć płaskodenne łodzie, służące do żeglowania po jeziorze i płytkich kanałach. No i oczywiście zjeść ryby prosto z miejscowej wędzarni. Łososie i śledzie pachną już z daleka i zdecydowanie nie można się im oprzeć.

Co jeszcze czeka na zwiedzających w Zuiderzeemuseum? W porcie cumują łodzie, które za niewygórowaną opłatą zabierają chętnych na nieco dłuższą przejażdżkę po jeziorze. Jest też kilka atrakcji dla dzieci: robienie mydła, malowanie drewnianych klompów, robienie żaglówki z klompa, a przede wszystkim wypożyczalnia tradycyjnych strojów regionalnych. Jest i plaża, na której największym powodzeniem cieszą się małe łódki, którymi każde dziecko chętnie samo popływa.

Dla mnie najciekawszym miejscem (poza wędzarnia oczywiście) była pralnia parowa. Idealnie zachowana, oczywiście na chodzie, pokazuje całe zaawansowanie technologiczne dawnej Holandii. Maszyna parowa uruchamia wielkie pralki i wirówki, obok ręczny magiel, a na poddaszu wielka suszarnia.

Z Zuiderzeemuseum właściwie nie chce się wychodzić, tak przyjemnie jest sobie posiedzieć gdzieś na trawie w pięknym otoczeniu. I muszę powiedzieć, że nawet w ciepły letni dzień, mimo tłumów na łodzi i parkingu, skansen jest na tyle duży, że tego tłoku nie czułam. Co ciekawe, w Zuiderzeemuseum nie spotkaliśmy też żadnych zorganizowanych wycieczek. W ogólne było mało obcokrajowców i wszyscy to indywidualni podróżnicy. Co znacznie poprawia komfort zwiedzania. Więc kto ma możliwość – polecam! Do Enkhuizen wcale nie jest trudno dojechać np. z Amsterdamu.

https://46.248.187.219/2017/06/zuiderzeemuseum-muzeum-morza.html

Tekst z allochtonki w zasadzie niemal wyczerpuje temat. Zdjęcia pod linkiem są w kolejności jak chodziliśmy i widać na nich takie cuda jak wieś Urk oraz domy z zabudowy Urk. Urk było kiedyś wyspą, teraz jej miasteczkiem położonym na lądzie, ponieważ osuszono morze tak bardzo, że udało się uzyskać połacie ziemi pod zabudowę mieszkalną i rolnictwo. Lelystad zyskało nazwę właśnie od inżyniera budowniczego zapory na morzu – Cornelisa Lely.

Każdy dom w skansenie jest opisany skąd pochodzi i towarzyszy mu mapka. W opisie jest też ujęte imię i nazwisko właściciela domu oraz drobne anegdotki z jego życia. Łodzie z resztą podobnie są opisane. Interaktywne ekrany w muzeum pokazują także zdjęcia, z czasów kiedy łódź była jeszcze w użyciu. Animacje zaś wizualizują jak wyglądała budowa zapory czy jak się czyści węgorza do wędzenia. Przy okazji napiszę, że w sobotę jedliśmy węgorza z Ijsselmeer jako przekąskę po kolacji. Widzieliśmy biedne i bogate domy. Domy z łóżkami i domy z leżankami w zabudowanych ścianach. Przy okazji od pracownika, który grał kierownika poczty w skansenie, dowiedziałam się, że drzwiczkami pod takim łóżkiem wchodziły spać pod spód dzieci gospodarzy. Myślałam, że tam się kładło jakieś ciepłe węgła czy coś innego, co by grzało w pieleszach, ale nie. Tam w tej małej przestrzeni pod łóżkiem rodziców, spały dzieci. A na ścianie u rodziców była przykręcona leżanka dla bobasa. Zobaczyliśmy, jak wygląda szkoła oraz miejskie domy wielorybników i właścicieli ziemskich. Wystrój domów miejskich był bardzo bogaty i stylizowany na kolonialny, jednak nie brytyjsko-kolonialny tylko zachodnio-indyjsko kolonialny. Żeglarze przywozili z wypraw po dobra i przyprawy różne meble, elementy wystroju, tkaniny. Później dekorowano nimi domy i szyto z nich suknie dla pań domu.

Spodobała mi się też obecność zdjęć prawdziwych ludzi z tych wiosek rybackich. Opisane są one z imienia i nazwiska oraz datami. Jest jedno zbiorcze zdjęcie w jednej miejscowości, gdzie mieszkańcy stanęli do fotografii, a na latarni widać dziecko chcące być również na zdjęciu. W pierwszej kolejności umknął mi ten szczegół. uważam to zdjęcie za wyjątkowo wesołe.

W stoisku z wędzonymi rybami zjedliśmy bardzo dobrego i tłustego śledzia. Pierwszy raz jadłam wędzonego śledzia i był naprawdę smaczny. Chyba jednak wolę makrelę – delikatniejsze ości. W osadzie „Gmina Urk” spotkałam bardzo miłych inscenizatorów. Państwo przy stole opowiadali mi o posiłku, który akurat pożywali. Przekonali mnie, że ziemniaki udukane z fasolką szparagową i kapustą są warte spróbowania. Jeśli ogród mi obrodzi to powinnam mieć pół tony fasolki.

Z inną panią rozmawiałam o wdowieństwie. grała wdowę i mówiła mi jak wygląda jej strój i kiedy żałoba się kończy. Wtedy to haftuje się kwiatki na rękawach koszuli i tym samym daje sygnał do ponownego zamążpójścia. Teściowie się trochę niecierpliwili, ale ja lubię sobie pogadać i ci ludzie też są tam od tego, aby tą wiedzę przekazywać. Poza tym to byli naprawdę mili ludzie.

W kinie można było zobaczyć przenoszenie domów z różnych stron morza do Enkhuizen. No właśnie – bo ja nie napisałam nigdzie. Wszystkie te domy są prawdziwe i pochodzą z wiosek rybackich leżących nad brzegiem dawnego Morza Południowego. Gdy poziom wody został obniżony i zyskano więcej ziemi pod uprawę i domy, dawne miejscowości rybackie straciły dostęp do wody i źródło dochodów. Wówczas to zachowano oryginalną zabudowę i zebrano ją w jednym miejscu. Jak to w prologu do zwiedzania przewodnik powiedział – woda łączy nas wszystkich, ale każda wieś nadal była inna. Muzeum poświęcone jest kulturze i życiu mieszkańców miejscowości morza południowego. Poniżej daję film osadzony również w holenderskich czasach dominacji nad morzami.

Później weszliśmy do budynku muzeum , znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Zobaczyliśmy, zebrane z różnych brzegów, łodzie rybackie, stroje ludowe – manekiny z kolejno nakładanymi warstwami ubioru – od pantalonów po fartuch. Ten materiał wiszący z sufitu to skóry ryb, a konkretniej soli zwyczajnej, który był używany do wyrobu wodoodpornych ubrań. Widzieliśmy w muzeum też buty wykonane z rybiej skóry.

Następnie poszliśmy na miasto. I tu już mi nerwy puściły. Wiem, że ten wpis jest o muzeum, ale cały ten experiance mógłby być pozytywnym akcentem zakończony, ale nie udało się. O ile w muzeum teść był umiarkowanie marudny, to wychodząc już ze skansenu się włączył. Wzięłam na tą okazję dzień wolny i żałuję. Stanęliśmy przed wyjściem ze skansenu i była tablica informująca, że można dalej iść do muzeum w budynku lub iść na starówkę. Zaoferowałam oba i ten mi jęczy, że nie wie, bo nie wie co tam jest. Pokazuję mu tablicę ze zdjęciami i mówię, że to da taki obraz tego, czego można się spodziewać. On, że jest zmęczony. Będąc w skansenie proponowałam kilkukrotnie, by usiąść w kawiarni na miejscu i odpocząć. Widziałam, że mama jest już zmęczona i przydałoby się jej trochę usiąść. „Nie”. Mówię więc, że muzeum i tak jest zapłacone, więc pójdziemy lub nie – skansen był ekstra płatny, ale muzeum jest w podstawowym pakiecie. No to poszliśmy do muzeum. I znów mówi, że jst zmęczony. Oferuję kawiarnie na terenie muzeum, żeby usiąść i zebrać siły, nim postanowimy co robimy dalej. „Nie”. Poszliśmy więc w miasto, nie oglądając całego muzeum, bo wyparł do przodu i podjął decyzję za nas.

Z resztą w samym muzeum to też… Muzea obecnie zmieniają się i starają się być przyjazne dzieciom. Były więc miejsca do zabawy na terenie całego muzeum. Drobne rzeczy, z których Holendrzy chętnie korzystają. Trafiliśmy na przykład na grupkę ludzi grającą w „zgadnij kto?” w wersji drewnianej. Były śmiechy, kibicowanie, ogólnie luźna atmosfera. Na to też zamarudził, bo dorosłe baby grały głośno w grę. Później był taki żuraw, którym można było posługując się linką i haczykiem, przenieść bryłkę domu, element po elemencie, z łodzi na ląd. Teściowej się to spodobało, bo lubi nowe rzeczy, więc złapała za sznurek i podniosła dach domu na haczyku. Próbowała ustawić go na lądzie, aby chwycić kolejną część domu. Przyszedł teść. „Krzywo”, po co ty to robisz”, „czemu tam to kładziesz?”, „połowa jest w wodzie”, „widzisz? nie umiesz” i tak dalej. Włączył mi się agresor i mówię mu – zagramy po kolei, więc niech nie przeszkadza, bo to tylko wygląda na łatwe zadanie. Domek się teściowej obrócił i nie mogła go postawić z powrotem na łodzi. Nie ukończyła zadania, tylko chciała odstawić wszystko z powrotem i się poddać. Dla świętego spokoju. Mówię do niego – ręce w kieszeniach i nie przeszkadzać, niech mama dokończy. To wziął i złapał ręką za domek i odstawił go szybkim ruchem sam na łódź z powrotem. Powiedziałam mu, że gdyby w jego dzieciństwie mieli playstation to by się ze swoim bratem pewnie też zabijał o pada i poszłam. Mąż opuścił to miejsce wcześniej – chyba nie chciał patrzeć, jak ojciec mamę traktuje jak gówniarza.

No to jesteśmy już na zewnątrz. Do samochodu albo na miasto. No to jakoś się dał przekonać, by pospacerować na miasto. Ale znów marudził, że zmęczony i że tyle chodzenia. No rozumiem – ma 67 lat i może być zmęczony. Mijaliśmy kawiarnię – mówię, że wejdźmy sobie usiąść. Słońce ładnie świeciło, to będzie przyjemnie i ciepło. „Nie, bo za drogo”. Mówię, że ja zapraszam i ja płacę. Są moimi gośćmi. „Nie”. I tak kilka razy. Jak zobaczyłam, że zbliżamy się do restauracji rybnej, którą wspomniałam w tym wpisie, i że możemy coś zjeść, bo było już po 15-tej i od śniadania wszyscy byli głodni, to znów była litania jęków i zaprzeczeń. Mówiłam, że dobrą zupę rybną tam mają, mąż też opowiedział, co jedliśmy, ale nie. Idąc na miasto i tak przechodziliśmy obok i restauracja okazała się zamknięta [dużo usług jest zamknięta na początku tygodnia]. Teść nagle mówi „no i co, zamknięte, a mamusia tak lubi zupę rybną”. Witki mi opadły. No ale chu. Idziemy dalej. Znów kawiarnie, ogródki przed nimi i znów proponuję. „Nie”. To weszliśmy do kringlopu, bo teść lubi i luz. Poszliśmy do samochodu i jak ruszamy to teść wypala „kawy bym się napił”. Mąż nie wytrzymał i powiedział podniesionym głosem, ze przecież ja proponowałam. „Najwidoczniej nie dość dobrze”. Popłakałam się. Zaliczyliśmy po drodze jeszcze jeden kringloop, gdzie kupiłam sobie książkę. Czytałam ją już po polsku, widziałam film na Netliksie, teraz czas na holenderski.

Gdy wróciliśmy do domu, wzięłam lody z zamiarem zeżarcia całego kubła w ogrodzie. Teściowa powiedziała: „chłopaki do kuchni, a my na ogród”. No i teść wziął się za obieranie ziemniaków – w ogrodzie…. Odłożyłam lody i poszłam do biura na materac. Pospałam trochę, trochę poczytałam i trochę poprzeglądałam internet. Mąż zawołał mnie na obiad i w ciszy jedliśmy, bo się nikt nie odezwał. Poszłam z powrotem do góry, wzięłam prysznic, spakowałam trochę rzeczy na wyjazd i poszłam spać. Wkurwiona jak osa.

W środę do pracy szłam pół metra nad ziemią. natyrałam się jak dziki bąk, ale byłam zadowolona, że nie muszę w domu siedzieć.

7 czerwca 2023 , Komentarze (15)

Dziś będzie krótko, bo mam tak zły humor i tak mam wszystkiego dość… Mam ochotę wykopać gościa z domu. Niestety to by się wiązało z wyjazdem drugiego gościa, a to sprawiłoby przykrość mężowi. Więc mąż płacze, ja płaczę a gość jak jest niesympatyczny tak jest. Dziś zalazł mi za skórę już konkretnie. Cały dzień byłam miła, pomocna, uczynna i stawałam na rzęsach, aby się przypodobać. I mam kufa serdecznie po prostu dość. Odkąd wróciliśmy do domu, zamknęłam się w biurze i czytałam książkę/przeglądałam internety/drzemałam. Co chwile wpadał mąż po wsparcie emocjonalne, przytulenie i uronić trochę łez. Ja mogłam uciec i zapowiedziałam, że tak zrobię, jeśli mój stan emocjonalny nie pozwoli mi dalej znosić teścia. Ja go zwyzywam, jak tego nie odreaguję inaczej. Może nawet wywalę go do domu. Jutro znów odpocznę w pracy. Mam ochotę wziąć rower, aby być godzinę po pracy w domu, a nie pół. Albo pojadę sobie do Subwaya na kanapkę. Albo na plażę. Nie wiem jeszcze.

Wracając do pytania głównego – nigdy nie złamałam kości. Nie wiem, jak to jest i mam nadzieję nigdy się nie przekonać. A szczególnie nie w najbliższych tygodniach. Ale bywały takie momenty, kiedy tak bardzo rzygałam pracą [jeszcze pracując w szpitalu], że miałam nadzieję, że mnie coś rozjedzie i nie będę musiała iść do pracy przez kilka miesięcy. W NL nawet ze złamaną nogą idzie się do pracy – oczywiście w granicach rozsądku. Opowiem na przykładzie znajomego. Nogę złamał konkretnie. Zaśrubowali go, metalowe płytki dostał. Najpierw w domu ze dwa miesiące. Może dłużej – nie pamiętam. Potem dostał krzesełko i pracę na innym dziale, gdzie podawano mu wszystko, a on tylko docinał rośliny. Pracował wolno i przeszkadzał innym, bo musieli się odrywać od swojej roboty i mu nosić, ale pracował. Tutaj chodzi o nie stracenie kontaktu z ludźmi, dobrostan umysłowy, oraz o aktywność zawodową osoby z uszczerbkiem na zdrowiu. Po czasie dostał wyższe krzesełko i przysiadał sobie przy skrzyni i trochę już chodził. Pracował najpierw po 4 godziny dziennie. Potem trochę dłużej. Kiedy go noga bolała to mógł zostawać w domu. Kilka razy z tego skorzystał, bo noga mu napuchła. Chcieli go zostawić na tym dziale już na stałe, ale chciał wrócić do siebie – na produkcję. Kilka razy musiał znów skrócić pracę lub zostać w domu, bo na produkcji kopie się wózki z kwiatami [ręce są zajęte] i od kopania noga go bolała. Obecnie – po 2 latach – pracuje już od miesięcy normalnie, chodzi normalnie. Powinien zgłosić się rok temu na wyciągnięcie blaszek i śrub, ale to taki typowy lelum polelum i sam nic nie załatwi, a ten, co za niego zwykle wszystko załatwiał – ma wywalone. Wtedy by znów musiał mieć operację, rehabilitację, fizjo, powrót stopniowy do pracy. I wszystko przy zachowaniu pełnej pensji.

Więc nie złamałam nic, wiem, ze miałabym dobrą opiekę gdyby się tak stało, ale wolę nie próbować. Boję się bólu i bycia zależnym fizycznie od męża. Na te rzeczy przyjdzie jeszcze czas.

Jak naładuję bateryjki to będę wspierać męża w środę. Dziś [piszę to we wtorek wieczór] ide przygotować rzeczy na wyjazd rowerowy.

Poniżej dam link do zdjęć z tego dnia. Nie wiem czy znajdę czas, by opisać o co chodzi. https://46.248.187.219/L6tGDAuajjr9HsFe9

6 czerwca 2023 , Komentarze (6)

Wizyta przebiega już trochę lepiej. Wspomniany wcześniej człowiek namarudził się, a później marudził dalej, ale miałam to szczęście, że poszłam do pracy. Jeszcze nigdy nie wychodziłam z domu z taką radością i nie wracałam z tak zwieszoną głową. Eric dukał moje mięśnie rozsupłując ramiona i przygotowując nogi na rowery za kilka dni, a ja stwierdziłam, że mógłby mnie tak dukać i niech dalej boli, ale wolę to niż do domu jechać.

Dlatego dziś napiszę highlight z tych dni – byłyśmy w centrum ogrodniczym z teściową i moim kolegą. Mąż rzucił tak mimochodem, że kolega mówił, że jest dużo alstromerii w sklepie, więc postanowiłam jechać. Znalazłam stolik z bardzo okazałymi alstromeriami doniczkowymi. Można by pomyśleć, że doniczkowe alstromerie to inna odmiana od ogrodowych – ale nie jest to prawda. Moja firma produkuje oba rodzaje i jest jedna zasada – jak sadzonka ma długie odstępy między kolejnymi liśćmi to testowana jest na kwiat cięty, a jeśli ma krótkie, to trafia do doniczek. Ot, cała filozofia. Jak testy na zewnątrz wykażą, że rośnie i kwitnie w niższej temperaturze niż szklarnia – to trafia na rynek jako ogrodowa.

Mi zależało by mieć doniczkowe alstromerie, bo one nie zimują i trzeba je przetrzymać w domu przez zimę. Doniczkę łatwiej wnieść. Były odmiany wielokolorowe – trzy warianty. Żółty z różowym, biały z różowym i żółto-biały z różowym. Dogadałyśmy się z teściową, że wytnę nam sadzonki z tych roślin, więc wzięłyśmy po dwa inne kolory. Ona trójkolorowy, a ja żółto-różowy.

Wzięłyśmy też czerwony – myślałam, że wzięłyśmy dwa różne, ale okazało się, że niektóre kwiatki mają środek żółty, a inne biały. Spodobały mi się szczególnie liście.

Ja również wzięłam sobie odmianę kremową. Nie lubię białych kwiatów, ale ten mi się szczególnie spodobał. Wycięłam sadzonki dla mamy i odłożyłam do traya, gdzie miała jeszcze niecierpki i fuksje. Będzie miała co do Polski zabrać.

Wracając do domu odwiozłam kolegę. Miał swoje zakupy także i choć nie były to alstromerie, to również wrócił zadowolony. Na koniec zrobił nam tour po swoim ogrodzie. Alstromerie, które rok temu z pracy dostałam i pocięłam i wydałam sadzonki, jemu przyjęły się o wiele lepiej niż mi. Moja żółta próbuje umrzeć od roku, a jego kwitnie. Moja biała jeszcze ani razu nie zakwitła, a jego ma się dobrze. moja czerwona wyciągnęła kopyta, a jego wygląda pięknie. Różowa kwitnie nam tak samo. Zazdroszczę mu ręki do kwiatów, bo na alstromeriach właśnie najbardziej mi zależało.

Przy okazji pokaże wam coś. Jak się tnie alstromerię, to sadzonka musi zawierać trzy z czterech elementów. Podziemna łodyga musi mieć stożek wzrostu – najlepiej kilka. Korzenie muszą zawierać zgrubienia, w których roślina ma zapas jedzenia. Liście przyspieszą wzrost, ale roślina poradzi sobie na początku bez nich, o ile nie będzie miała za mokro.

A to poniżej przysłała mi firma, w której zgłosiłam reklamacje na towar, który mi wysłali wcześniej. Tak – to jest reklamacja po tym, jak przysłali mi martwe rośliny. W paczce powinny być 3 rośliny. A mam jedną martwą roślinę i dwa kawałki korzenia. Pokazałam te zdjęcia – każda z 3 paczek tak wygląda – zarówno naszemu liderowi działu sadzonek jak i głównemu hodowcy. Wyśmiali taki zakup. Powiedzieli, że nic z tego nie urośnie, bo ewidentnie to nawet nie są całe rośliny, a ten trup to najwyżej na nawóz może iść. Napisałam ponownie maila do sklepu i w jednym wysłałam zdjęcia towaru i napisałam, co i jak. W drugim napisałam im jak się tnie alstromerie i dałam zdjęcia i napisałam, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego i mają mi oddać pieniądze i przestanę ich nękać. przede wszystkim ten trup wygląda, jakby go wycięto miesiąc temu i zostawiono na słońcu. Nie rozumiem też czemu wysyłają je w trocinach – alstromeria to nie dahlia, nie przeżyje na sucho. Musi iść w wilgotnej ziemi, jak na przykład lilia. Nie wiem kto tam pracuje, ale u nas taka osoba wyleciała by na zbity pysk. A jakoś pracę utrzymują u nas alkoholicy i narkomani. Często nagrzani jeszcze w pracy.

Więc dla zainteresowanych – na wszelki wypadek nie kupujcie kłączy alstromerii a żywe rośliny – oraz nie zamawiajcie na bakker.com – szkoda pieniędzy i nerwów.

Zanim poszłam do ogrodniczego to zamówiłam sobie dwie doniczki z alstromeriami z https://46.248.187.219/a>.kwaliteitsplanten.nl/alstroemeria. Różową i czerwoną odmianę.

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.