Pod koniec sierpnia, na urodziny Ukochanego, pojechaliśmy na camping. Tym razem wybrałam camping we Fryzji - historycznej części Holandii, która szczyci się swoją odrębnością, językiem oraz walką z Holendrami na przestrzeni wieków. Poznaliśmy tam legendę farmera, któremu podbito ziemię i zabito żonę, a który później stał się wojownikiem o wolność fryzji - Grutte Pier-a. Lokalnie wyrabia się także browar na jego cześć - a którego piwo nam zasmakowało. Logo piwa ukazuje dwie twarze Grutte Piera.
Przypomina mi to inną fryzyjską legendę o Redbadzie, który bronił Fryzji przed chrześcijanami.
Fryzowie słyną też z rasy krów i koni. Znane nam czarno białe krasule, nazywane są właśnie rasą holsztyńsko-fryzyjską na cześć regionu, z którego pochodzą. Podobnie z końmi fryzyjskimi, znanymi z czarnego w typie kruczym umaszczenia oraz długich grzyw i ogonów. Są to konie raczej niewielkie, często do ciągnięcia niewielkiego wozu niż pod siodło. Ale i tak bywają użytkowane.
Rozbiliśmy namiot na przytulnym kampingu dla kamperów. Codziennie pojawiały się nowe kampery, a stare odjeżdżały. Takie miejsce noclegowe dla ludzi, którzy zwiedzają Europę jadąc z własnym łóżkiem i kuchnią. Chciałabym kiedyś spróbować takiego życia. Mam nadzieję, że emerytura będzie dla mnie właśnie pod znakiem takich podróży. Moja nauczycielka holenderskiego właśnie tak z mężem zjeździła Hiszpanię i Portugalię rok temu. Wydaje mi się to bardzo romantyczne.
Postawiliśmy namiot w bardzo wietrzny dzień. Nie było mowy o rozstawianiu żagla, bo nam wyrywało go wciąż z rąk. Tego weekendu wiatr miał osiągnąć moc 8 bft. Jest to prędkość do około 100 kmph w porywach. Namioty są z reguły odporne na wiatr o mocy 50 kmph. Niestety nie myślałam o wietrze, kiedy wyjeżdżaliśmy z domu. Wszystko było zaplanowane pół roku do przodu. Godzinę po rozstawieniu namiotu i ulokowaniu się w nim, podjęłam decyzję o przeciągnięciu go wraz z całym majdanem w inne miejsce. Schowaliśmy się za żywopłotem sąsiada campingu i trochę to nas osłoniło od największych podmuchów. Mimo to namiot tańcował dniami i nocami - pierwszej nocy prawie nie dając nam spać. Momentami wgniatało sufit w sypialnie tak, że mogłam do podtrzymywać ręką, leżąc. To było momentami bardzo straszne przeżycie. Siedząc w przedsionku dostawałam czasem namiotem w głowę.
Mąż miał bardzo zły humor z tego powodu. Miało być fajnie, zabraliśmy rowery, a tymczasem dupa. Nie szło wyjść na zewnątrz bo tak wiało i momentami padało, że odechciewało się wszystkiego. Siedzieliśmy więc pierwszy dzień w środku, z prowiantem z lokalnego sklepu i odpoczywaliśmy zestresowani, nie wiedząc czy nie powinniśmy się spakować póki jest jasno, bo wiatr połamie namiot i tyle z tego będzie.
W piątek rano było z jego nastrojem jeszcze gorzej. Ja byłam już spokojniejsza, wiedząc, że przeżyliśmy noc, ale dla niego wyjazd był już nieudany. Na wieczór miałam rezerwację w restauracji, aby świętować jego urodziny, ale Ukochany chciał aby ją odwołać. Nie potrafiłam mieć aż tak czarnego nastroju, więc postanowiłam coś zrobić z tym dniem i wyciągnąć go na spacer, skoro wiatr uniemożliwia jazdę rowerem. Nawet elektrycznym! Niestety nie dał się porwać i postanowiłam, że ja musze wyjść, bo się uduszę w tej atmosferze negatywnych myśli.
Jak już pisałam - Fryzowie są ludźmi dumnymi ze swojej odrębności od Holendrów. Jak na przykład wtedy, gdy podczas konferencji holenderskiego piosenkarza na Eurowizji [jeszcze przed dyskwalifikacją] dziennikarz Omroep Friesland zadał pytanie po fryzyjsku i Joost Klein zaczął udzielać odpowiedzi w tymże języku. Dziennikarz powiedział, że jest z Leeuwarden wypowiadając tą nazwę nie jak Holendrzy - leułwarden, ale jak Fryzowie - lojwarden. Podobnie sprawa ma się z miejscowością, w której się zatrzymaliśmy - Eanjum. Na znaku drogowym ktoś zakleił pierwszą literę, bo po fryzyjsku ta miejscowość nazywa się Anjum. Ciekawe czy Ślązacy też tak mają.
Dalej idąc na spacer, robiłam zdjęcia przede wszystkim moim aparatem. Ustawiłam tryb na zdjęcia czarno białe, bo miałam naprawdę parszywy nastrój. Poniżej wybrane zdjęcia ze spaceru, a pod linkiem znajdują się wszystkie zdjęcia. Jestem ciekawa, czy przypadnie wam coś do gustu.
I kolor.
Pogoda podczas spaceru zepsuła się do tego stopnia, że musiałam skrócić trasę i jak najszybciej wrócić do namiotu. Na campingu czekał na mnie mąż z ręcznikiem i ubraniami na przebranie, więc poszłam pod prysznic i umyłam się oraz ubrałam suche ciuchy - nawet bielizna mi zamokła na amen. To było mega przyjemne uczucie.
Nastrój męża był już wtedy lepszy. Wstał, zjadł śniadanie i nawet zebrał siły, aby jednak wyjść na tą kolację. Wzięliśmy auto i poszliśmy zwiedzać Zoutkamp, gdzie w restauracji Oude sluis zjedliśmy urodzinową kolację.
Zdecydowanie nie polecam tej restauracji. Jakkolwiek wszystko było bardzo smaczne - nawet bezalkoholowe wino, które piłam bo byłam tego dnia BOBem - czyli desygnowanym kierowcą - to ceny były nieadekwatne do wielkości porcji. To trochę kalafiora, które widać na zdjęciach kosztowało 16,50 euro! Za takie pieniądze można kupić dwa duże kebaby! Albo niemal całe danie główne w niektórych restauracjach. Dania główne, które z reguły dostajemy to około 200-300g steak, w zależności od opcji, którą się wybierze. Tutaj w tej cenie był steak 100g. Ceny kompletnie nieadekwatne do porcji. A gdy zwróciłam na to uwagę, usłyszałam, że mogę sobie domówić. Gdyby nie frytki i surówka do dania głównego to wyszlibyśmy głodni. Pomimo zjedzenia 4 daniowego obiadu. A nie było to menu degustacyjne, które tak uwielbiam, tylko pełne porcje!
Cała kolacja wyniosła mnie 140 euro!
Później poszliśmy na spacer po miasteczku. Ma ono klimat właśnie Fryzji - maleńkie domki, ceglane uliczki! Fryzja to niemal inny kraj.
Przez cały weekend obserwowaliśmy przez kamerkę, jak radzi sobie nasz kot. Został on w domu i przychodził do niego nasz kolega. Mamy maszynę do karmienia, która wydziela porcje o stałych godzinach, kicia sama ma dostęp do salonu jak i wychodzi na dwór kiedy chce - ma też fontannę z wodą. Zaś na kanapie rozłożyliśmy koc, na którym wie, że wolno jej spać. Zwykle kicia kładzie się na moim miejscu na kanapie, ale tym razem daliśmy koc na miejscu męża, aby zobaczyć, czy wybierze koc czy kanapę - wybrała koc. Za każdym razem. Za każdym razem też, gdy była ładna pogoda - nie było jej w domu, a gdy przechodziła burza, którą my też mieliśmy na campingu - kicia była w domu. Wracała też na większość nocy.
Cały wyjazd można podsumować jako udany - wkrótce dam kolejne wpisy z kolejnymi zdjęciami. Każdemu chętnemu, kto lubi spokój, ciszę, sielskość i lokalne produkty rolne - polecam Fryzję. Dookoła pełno jest mini standów z wyrobami okolicznych rolników - od serów, po mięso na kilogramy przez ciasteczka czy wełniany sweter rybacki z prawdziwej, gryzącej owczej wełny [150 euro!].