To właśnie teraz, w jedną sobotę, byłam na komunii mojego wnuka, na weselu kuzynki, a na koniec w naszym lesie.
Za czymś, w co ubrana będę czuła się jak ja, rozglądałam się dużo, dużo wcześniej. On-line, w galeriach i w przepastnej szafie mojej od koleżanki, takiej koleżanki od zawsze. Mierzyłam wszystko co cieniutkie, zwiewne, delikatne, no przecież to prawie czerwiec =upały. Ale nosem kręciłam na wszystko. W końcu (jak cieszyłam się z tego), założyłam czarne spodnie, dzianinową bluzkę i marynarkę i płaskie balerinki pachnące balonową gumą do żucia, ale już tak na podróż do lasu, wrzuciłam do samochodu sportowe buty, bawełniane skarpety i ciepła kurtkę.
Na komunii jeszcze nie padało, ale było tak zimno, że ciepłe buty założyłam już przed kościołem.
Na weselu wiało i padało od początku, a miejsce to był "pałac" na skarpie nad Wisłą, z otwartą werandą i przepięknym ogrodem. Tam już w kurtce byłam cały czas. I bardzo, bardzo byłam szczęśliwa, że ją mam, a nie szyfonową zwiewna kieckę.
Pojechaliśmy do lasu, jak tylko najwcześniej wypadało, nawet trochę chyba nawet wcześniej, po torcie i pierwszym tańcu. I tam było dobrze, cicho, pachnąco i deszcz nie padał :)
Bawić się na imprezach to ja nie umiem 😠.