No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Myślę, ze nie byłoby niczego, co miałabym robić dla kogoś innego niż siebie i to za darmo. Mogę oglądać kwiatki, tak jak oglądam swoje co chwilę, ale nie zrobiłabym tego za darmo. Mogłabym podróżować po świecie dla czasopisma podróżniczego, ale nie zrobiłabym tego za zwrot kosztów, a za porządną pensję i bonusy. Wszystko, czego nie robię dla siebie, ma swoją cenę, bo odciąga mnie od czegoś, co bym robiła dla siebie.
Wróciłam do jogi. Kupiłam karty do yin yoga i to od razu z secie dwóch opakowań. Główne i uzupełniające. Zabawa polega na tym, że losuje się zestaw kart – tyle ile się chce i wykonuje się dane asany tak długo i mocno jak się chce i potrafi. Yin yoga służy do rozciągania stawów i poprawiania elastyczności ciała. Służy też kręgosłupowi. Wylosowałam 5 kart i spędziłam z nimi dłuższą chwilę.
W ogrodzie pojawiają się już lilie. Chyba dwa miesiące wcześniej niż rok temu. A może miesiąc? Na pewno nie było po nich śladu w kwietniu.
Warzywa posiane w wytłaczankach mają już ładne korzenie. Kalarepa przerosła wytłaczankę na wylot, a rzodkiewka związała wypłukaną z wytłaczanek ziemię jeszcze mocniej.
Duże rośliny trafiły na ziemię, niech wrosną korzeniami w grunt i tam już zostaną. Albo wsadzę je pojedynczo między tulipany? Rzodkiewka ma już zgrubiałe korzenie. Ciekawe kiedy będę mogła je zbierać do kanapek. Ta z parapetu rzodkiewka nie wygląda aż tak dobrze.
Fasola nadal nie skiełkowała. Przeniosłam traye z fasolą i słonecznikiem wyżej, aby może miały nasiona cieplej niż na ziemi.
Prócz kart do jogi przyszła też szkatuła na biżuterię. Do tej pory wszystko było w osobnych opakowaniach i się błąkało po różnych pudłach i kartonach w domu. Pozbierałam chyba wszystko i umieściłam w jednym miejscu. Mam tu swoje wisiorki, Svarowskiego, zegarek, który dostałam od męża…
Od dziecka zawsze lubiłam oglądać łyżwiarstwo figurowe. Podziwiałam zgrabne ruchy i piękne ciała łyżwiarek oraz par na tafli. Siedziałam w okolicach świat bożego narodzenia – tak przynajmniej pamiętam – przed telewizorem czarno białym, na podłodze i oglądałam zawody. Jedno z moich fajniejszych wspomnień z dzieciństwa.
Nie znam się do dziś na figurach ani punktach, ale lubię czasem zawiesić oko na układzie wykonanym na zawodach. Na co dzień nie śledzę wcale tego sportu, ale od olimpiady do olimpiady zerknę to tu to tam.
Poniedziałek wielkanocny spędziliśmy w domu. Pogoda była słaba, po rowerach mąż nie miał ochoty z domu wychodzić. Mi było cały dzień zimno i leniwie, więc też nie wyściubiłam nosa nigdzie.
We wtorek już inna historia. Pojechałam do pracy, z której wyszłam wcześniej, aby iść na rozmowę o pracę.
Firma, do której pojechałam, jest producentem warzyw. Mają swój dział badawczy i laboratoria. Annemarie z działu HR wspominała mi wielokrotnie, że ubieganie się o pracę laboranta jest poniżej normalnej ścieżki kariery osoby z moim wykształceniem. Aż głupio się przyznać, ale co ja mogę innego robić? Stanowisko badawcze w firmie nasiennej, do której chcę starować nadal się nie pojawiło, a obecnie pracuję fizycznie, jak zwykły robol po podstawówce. Fajnie mieć studia, fajnie by też móc zrobić z nich użytek.
Więc ta kolejna firma, do której zaaplikowałam, znajduje się trzy kwadranse drogi od domu. Nawet autostradą nie mam jak podjechać, bo autostrada prowadzi północ-południe, a ja muszę jechać wschód-zachód. Dotarłam tam przed czasem i czekałam w recepcji czytając książkę o firmie.
Zaprowadzono mnie na trzy działy, gdzie złożyłam papiery. Najpierw odwiedziłam z Anithą laboratoria działu zdrowia nasion. Od razu przypomniały mi się zajęcia mikrobiologii na studiach. I jakoś po przejściu przez wszystkie pomieszczenia uznałam, że to nie to. Da się zrobić, robota czysta, ale nie. Nie mam na to ochoty.
Na drugi rzut poszłam do laboratoriów RDT. RDT to testowanie roślin na obecność odporności na patogeny. Próby polegające na określeniu przyczyny porażenia. Hodowla patogenów na konkretne dalsze eksperymenty. Spotkałam tam swoje liderów – Barbarę i Joerie. Byli bardzo mili i bardziej energiczni niż Anitha. Laboratoria wyglądały fajnie, jest tam też możliwość trochę pracy na szklarni – pobieranie prób do badań etc.
Trzecie laboratorium to były markery molekularne. Gdybym tam miała możliwość pracować, to wreszcie moje studia miały by sens. A szczególnie praca mgr, którą robiłam z technologii PCR. Laboratoria te właśnie specjalizują się z prowadzeniu izolacji i analiz DNA.
Ogrom wiedzy, który dostałam w laboratorium molekularnym mnie trochę przytłoczył, zwłaszcza, że tego wszystkiego uczyłam się po polsku, a po holendersku musiałabym przyswoić nowe słownictwo.
Pod koniec spotkałam się ponownie z Annemarie i porozmawiałyśmy o opcjach. Wykluczyłam zdrowie nasion i rozmawialiśmy o lab 2 i 3. Finansowo Lab 2 wychodzi jak moja obecna praca, ale to, co dla mnie teraz jest niemal maksimum, tam jest minimum. Lab 2 ma około 170 euro wyższą stawkę. Są możliwości rozwoju i przeskoków między poziomami funkcyjnymi [wysokością wypłaty] co kilka lat, a nawet jeśli nie, to przez chyba 8 kolejnych lat pensja i tak rośnie, bo dochodzi wysługa lat. Można więc zarobić 135-198 procent minimalnej krajowej tutaj. Lab 2 wydawał się przyjemnym miejscem, jasnym i z dostępem do zieleni, lab 3 zaś białym, zimnym i z ludźmi tak skupionymi na pracy, że odniosłam wrażenie, że będzie tam bardzo nudno i bez kontaktu.
Wiem, że będę musiała zaadoptować się do otoczenia. Jestem gadułą i będę musiała być cicho. Słucham całe dnie podcastów i będę musiała chodzić bez słuchawek. Lubię jeść swoje dziwne rzeczy, a na terenie firmy obowiązuje zakaz wnoszenia warzyw i można jeść świeże sałatki i posiłki w restauracji w firmie, która serwuje produkty wyhodowane przez firmę.
Lab 2 do mnie przemówił jakoś do serca, a lab 3 do ambicji. Miranda, szefowa labu 3 powiedziała, że mam sobie dać czas na naukę obsługi urządzeń, bo to najwyższa półka i to zrozumiałe, że w szkole tego nie uczą. Zapewniała mnie wraz z drugim liderem, że mam dać sobie szansę, kiedy ja myślałam, że to dla mnie za wiele. Myślę, że dam sobie szansę.
Poprosiłam Annemarie, aby umówiła mnie na spotkanie ponowne w labie 2 i 3. Jeśli i szefowie tych miejsc będą chcieli ze mną współpracować, odbędzie się kolejny etap rozmów. Mam wówczas dać się lepiej poznać, wypełnić jakieś ankiety osobowe. W końcu jeśli istnieje zespół to muszą wiedzieć, czy nadaję się do pracy w zespole. A tu może wyjść różnie, bo mam raczej trudny charakter.
Tak czy inaczej za kilka dni mam otrzymać telefon i dalsze informacje. Będzie co ma być.
Myślę, że niewiele można by zmienić w moim otoczeniu. Przez otoczenie – mam na myśli moją wioskę. Mamy klub piłkarski i boisko z trybunami, klub tenisowy i dwa korty oraz kantynę sportową, klub łyżwiarski, basen otwarty, konkurs na największy słonecznik, czystą wieś i ogólnie spokój. Jedyne co przez lata mi przeszkadzało, a w tym roku mogę spodziewać się więcej, bo nie ma już pandemii – to hałas z imprez.
W NL nie do końca działa zasada ciszy nocnej od 22. Bardziej chodzi o to, aby dogadać się z sąsiadami, że będzie imprezka i może być głośno, a jak będzie zbyt głośno to trzeba przyciszyć. Wszystko jest dla ludzi. Jednak taka cisza na wsi powinna panować dopiero od 1 w nocy. Wtedy z ogrodu przenoszą się ludzie do domu i tam hałasują. Ewentualnie też można się dogadać.
Policję widziałam raz, ale to była impreza w czasie lockdownu, więc sobie zasłużyli. Mam po drugiej stronie ulicy taki dom, gdzie schodzi się po 20 i więcej młodzieży na imprezy. A holenderskie imprezy to głośna muzyka wszyscy stoją, pijąc piwo. Przekrzykują muzykę.
Mieszkam też w takim centrum wsi, że jak wracają ludzie z kantyny sportowej po nocach to u mnie pod domem się zatrzymują na „jeszcze kilka słów”. Albo dzieciaki wracające rowerami z imprez, śpiewają, mają głośniki bluetooth na cały regulator i mijają tak mój dom o 3 w nocy. Jakiś tydzień temu z resztą widziałam chłopaka dojeżdżającego rowerem do pracy z rana [pół do siódmej] z głośnikiem bluetooth na długim pasku przez ramię i grającego metal… Ewidentnie nie odkrył jeszcze słuchawek.
To bym zmieniła – ograniczyła niepotrzebny hałas. Jak na wieś 800 mieszkańców, potrafi tu być głośno.
Niedziela wielkanocna była leniwa. Zero treningów. Nawet zapomniałam o rozciąganiu zadanym przez fizjoterapeutę.
Nie obchodzimy świąt i w sumie nikt w okolicy, więc nie miałam problemu by wziąć Karchera i umyć płytki chodnikowe przed domem. Po kilku szorowaniach, spłukiwaniu i dalszym szorowaniu, jakoś to wygląda. Ale i tak musze chyba octem dobrze wszystko zalać i dać mchowi zdechnąć przed kolejną próbą. Wypłukałam tonę pyłu i piasku [choć zamiatałam kilka dni wcześniej] i zabrałam we wiaderku do ogrodu. Musze jeszcze wyskrobać resztę trawy i piachu z krańca mojej posesji.
Z tylnego ogródka przyniosłam do domu narcyzy. Wyszedł spory bukiet.
Mimo tego, jak wiele zabrałam kwiatów, nadal sporo zostało w ziemi.
Odkopałam trochę płycej dalie, bo po upadku z wysokości wrzucałam je do donic na chybił trafił, i zaczęły już ładnie kiełkować.
Zamiast róż w ziemniakach zaś będę miała po prostu ziemniaki. Kolejny raz. Zaś bukiet, z którego pochodziły te róże wyrzuciłam dopiero teraz – po miesiącu, odkąd je dostałam od męża.
Truskawki rozwijają się spokojnie – licze na więcej słońca, aby ruszyły one z kopyta.
Żywe pomidory można policzyć na palcach jednej ręki. Muszę z czasem powyrzucać wszystko co nieudane i zebrać do kupy te udane.
Pomidor gałązkowy żyje tylko jeden.
Ogórków będą 3.
Znalazłam, że na malwie od sąsiadki coś złożyło mi jaja. Nawet już się co nieco z nich wykluło. Wyrzuciłam całą roślinę na wszelki wypadek.
Candy przeżyła przymrozki i już jest wystawiona na zewnątrz. Wkrótce będę mogła ją stopować i zmusić do jeszcze gęstszego wzrostu.
Pojawiają się już ładne tulipany.
Astry jednak przeżyły przesadzanie. Pojawiły się nowe pędy. Jeśli będą rosły tak gęsto jak wcześniej, to będę miała ładny zakątek.
Posiałam już fasolkę szparagową. Mam dwie odmiany – zieloną i żółtą. W maju będę mogła sadzić do ziemi, na razie zaś do szklarni wstawiłam doniczki.
Użyłam też trayów, które mi po bratkach zostały.
Muszę w końcu zacząć się ruszać, by móc pisać o czymś więcej niż tylko roślinkach.
Poranne zwyczaje – morning routine – kojarzy mi się z bezrobotnymi. Lub tymi, co pracują w domu i mogą sobie pozwolić na chrzanienie „człowiek sukcesu wstaje o 5 rano”. Czytałam kiedyś książkę o Ayurvedzie i tak samo – żeby się bawić w te zdrowe rytuały oparte o naukę dawnych Hindusów [którą udowodniono naukowo, że działa] to musiałabym rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
Pracując od 7 rano i znikając z domu na około 12 godzin dziennie, jestem bardziej niewolnikiem ram czasowych nałożonych na mnie przez fakt posiadania pracy niż osobą, która może bawić się w poranne rytuały. Bo nie mam rano czasu na jogę, na trening, bieganie, prysznic, szczotkowanie na sucho, afirmację, cudowne kremy i aromaterapię, aby „przygotować się na dzień pełen wyzwań”. Wstaję, myję się, ubieram, wypiję herbatę i wychodzę z domu. Jeśli tego dnia jem to przygotuję też owsiankę do zabrania czy zjem miskę płatków. Wstaję pół do szóstej lub o 5 – zależy czy jadę do pracy rowerem czy z mężem. Wracam po 17-tej lub czasem koło 18-tej jeśli po drodze robimy zakupy. Jem, usiądę z komputerem czy książką i odpoczywam, robię trening lub nie i idę spać. Jak mam zaplanowane wyjście na spacer z koleżanką to idę. Jak fotoclub to idę. A tak to nie dzieje się nic.
W weekend zaś chcę tylko by było cicho, ciepło i porobić popołudniu coś wartego zapamiętania. Ewentualnie poleniuchować sobie w ciszy lub przy filmie.
W sobotę ruszyliśmy na rowery. Aby zachęcić męża na dłuższą trasę [wyszło 100km] zaproponowałam, że zabiorę go na lunch. Mój rower zdążył zrobić już 5 tys km i można powiedzieć, że jest sprawdzony i mogę powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolona. Te 100 km – z czego pierwszych 54 km prawie stale pod wiatr – wystarczyło by zdrenować baterię do zera. Jechaliśmy na trybie tour przez cała drogę pod wiatr i gdzieś połowę z powrotem [nadal o dziwo trochę pod wiatr]. Później musieliśmy przejść na eco, bo inaczej silnik by się wyłączył przed dojechaniem do domu. Chyba najwięcej baterii mi zjadło, jak goniłam za samochodem, by poinformować pana, że na wieszaku na rowery na jego przyczepie campingowej, nadal wiszą spodnie i ręcznik. [Pan tylko zapytał „wciąż tam są?”, więc chyba brał pod uwagę, że mogą spaść.] Spracowaliśmy sobie oboje nogi i obiliśmy krocza. Och rowery, jak tu ich nie kochać.
Po drodze widzieliśmy drony na polach. Szukają wirusów.
Panorama Medemblik.
Wąskotorówka jeżdżąca pomiędzy Medemblik a Hoorn i chyba gdzieś dalej też, bo kojarzę, że widziałam ją podczas Zuiderzee Route.
Muzeum maszyn parowych – przepompownia wody z lądu do morza. W minionym sezonie były tak długie opady deszczu, że wiele z takich miejsc musiało zostać uruchomionych na przemysłową skalę.
Poniżej to samo miejsce, kilka godzin później.
Trafiliśmy na piękny park spacerowy koło Onderdijk. Dużo spacerowiczów korzystało z zimnego dnia, ale słonecznej pogody. Przy okazji odbywał się rajd terenowy.
W okolicy były lęgowiska ptaków wodnych. Za linią drzew jest już Ijsselmeer – jezioro które było kiedyś morzem.
Nasza droga wiosła szlakiem Zuiderzee Route, której tą część odpuściłyśmy sobie z przyjaciółką rok temu. Wówczas uznaliśmy, że nie interesuje nas Enkhuizen tylko jedziemy prosto do domu.
Widzieliśmy sporo bażantów. Chyba 6 kogutów i kilka kokoszek.
Zabytkowa drewniana łódź.
Muzeum morza południowego w Enkhuizen mieści się w takim oto pochylonym budynku.
Na lunch poszliśmy do restauracji rybnej. W Holandii w sklepie cięzko kupić dobrą, świeżą rybę, ale w restauracjach zje się najlepiej. Mąż wziął francuską zupę rybną – Bouillabaisse. A w niej krewetka, małże, gotowana ryba.
Ja zaś wzięłam Bisque – zupę krem ze skorupiaków – miałam w niej krewetki.
Na drugie wzięliśmy po lampce tawny porto na rozgrzewkę – sama zupa nie dała rady, a zmarzliśmy na rowerach dość mocno -zwłaszcza ja – oraz filet z dorsza.
Naprzeciwko restauracji stał okręt.
Takie osiedla jak na zdjęciu bardzo mi się podobają. Otoczone wodą, uliczki ślepe i dojazdy tylko do domów i nigdzie dalej, cisza, spokój, brak obcych. Do tego ogromne ogrody.
Jechaliśmy wzdłuż bardzo ruchliwej ulicy. Jednak ścieżka rowerowa była schowana za nasypem ziemnym – rzadko buduje się tutaj ekrany dźwiękochłonne – bardziej w miastach i tam gdzie zabudowa jest gęsta niż na wsiach. Do tego ścieżka prowadziła przez kilkunasto-kilometrowy park
Podglądaliśmy wszystko dookoła, a tam takie perełki.
Słońce było już wieczorem za takimi chmurami, że można było na nie patrzeć bezpośrednio.
W domu byliśmy o 20-tej. Odebrałam od sąsiadów paczkę z moimi alstromeriami. Z 9 zamówionych tylko 2 wyglądały, jakby miały z sobie choć cień życia. Straszne były. Napisałam maila do firmy, że to co przysłali to jakieś wysuszone trupy. Puste w środku niektóre. Korzenie połamane. Paczka wypchana szarym papierem tak, że te rośliny nie miały szansy się nie połamać. No i tak suche, ze tragedia. Nasza firma produkuje alstromerie i sprzedaje sadzonki na cały świat. Nie mam możliwości kupić z firmy więcej niż 2 ogrodowe odmiany, bo produkujemy głównie szklarniowe, które mi się nie sprawdzą w ogrodzie [za wysokie, za delikatne]. A to, co kupiłam to jakaś porażka. Większe szanse przeżycia ma wykopane stare kłącze, które przy wymianie sortów szef pozwolił mężowi i koledze jego zabrać do domu. Na zdjęciu najlepiej wyglądająca roślinka – ma malutki stożek wzrostu. Reszta to jakiś odpad. Najgorzej wydane 38 euro w tym roku.
Kusi mnie na plecak na wyjazd. Milion kieszonek. jednak miałam oszczędzać… Ma bukłak na wodę jak mój do biegania plecak, ale wygrywa możliwością włożenia telefonu do kieszonki z przodu, czego w moim się nie da. Nie wiem…
W Holandii zamknięto restauracje, kina, nie-pierwszej potrzeby sklepy i punkty usługowe w niedzielę od rana gdzieś w marcu. Na szczęście kilka godzin wcześniej udało nam się być na romantycznej kolacji w Rue de la Plume. Bardzo cenionej restauracji w Alkmaar. Na rezerwację czekaliśmy 2 miesiące. Spędziliśmy kolejne „inteligente lockdown” w domu, mając pracę, pieniądze, pod dostatkiem jedzenia i pozwolenie na wychodzenie na zewnątrz i przebywanie na świeżym powietrzu, aby uprawiać sporty, jak bieganie, rower czy wandelen – spacery dla kondycji. Był avondklok, czyli godzina policyjna – po holendersku brzmi to mniej PRL-owsko z zomo i milicją w tle – po prostu wieczorem proszono, by ludzie zostali w domu i przestali urządzać imprezki. Oczywiście ludzie chodzili wciąż do pracy tam, gdzie były wieczorne zmiany. O dziwnych zakazach, ludziach kiszących się w bloku, pożyczaniu sobie psa by wyjść z domu, czytałam w polskim internecie. Na blogach, reddicie, wszędzie gdzie obywatele zbierali się, aby ponarzekać czy się powspierać w niedoli. Tutaj nie był to taki typowy lockdown, tylko „inteligente lockdown”. Na każdej konferencji premier Rutte i minister de Jonge tłumaczyli o co chodzi z tymi prośbami o nie wychodzenie i dlaczego są ważne.
Za każdym też razem wolno było wychodzić, jeśli nie będzie się mieszać z innymi ludźmi. Mogłam normalnie biegać czy chodzić sobie po okolicy, bo często byłam jedynym człowiekiem w promieniu kilometra. Z resztą nadal jak biegam to mało kogo widzę, czasem jakiś rowerzysta czy ktoś z psem.
Noszenie maseczek przyszło mi łatwo – pracowałam w szpitalu, nosiłam maseczkę godzinami. I nie – nie brakuje tlenu. Nie – człowiek się pod nią nie duzi. Nie- nie trujesz się swoimi bakteriami. Jeśli nie masz białaczki i nie jesteś na chemii, która zabija twój układ odpornościowy – to twoje własne bakterie masz opanowane i krzywdy ci nie zrobią, a to dla ciebie reszta te maseczki nosiła. Lub ciebie chciała zabić ta reszta, która nie nosiła, albo nosiła pod nosem czy na brodzie. W Holandii wystarczyło powiedzieć „noś maseczkę” i działało na większość ludzi. W Polsce musieli mówić „obowiązek zakrywania nosa i ust” bo ludzie nosili na przekór wszędzie, ale nie na nosie i ustach. Doznaliśmy szoku jadąc do Polski i widząc, że wszyscy mają w nosie tą „grę drużynową” o której pisałam wcześniej. jeden mądrzejszy od drugiego i jeszcze obrażeni, jak się zwracało uwagę na prawidłowe noszenie maseczek.
Pamiętam jak robiłam w pandemii egzaminy państwowe i jeździłam do Amsterdamu do DUO. W metrze był taki pan z maseczką jednorazową już tak pozaciąganą, że wyglądała jak rwana wata. I takie coś ktoś na twarz ubiera, a potem rok w kieszeni nosi. Dla mnie był to szok. Maseczki były tanie, sprzedawano je po 20 czy 100 sztuk. ten pan miał jedną na cała pandemię. Obrzydliwość.
Pandemia więc zmieniła w nas to, że mąż bardziej planował zakupy i już nie 2x w tygodniu po nie jechał, ale raz w tygodniu. Zaczęliśmy piec chleb w maszynie, aby nie musieć jeździć częściej do sklepu. Jak się sałata do kanapek skończyła to jedliśmy bez sałaty, ale do sklepu niepotrzebnie się nie chodziło. Były pozamykane restauracje, ale czasem pozwalano na otwarcie tarasów, czyli ogródków przy restauracjach i wtedy były one oblegane. Oczywiście ogródki były odpowiednio większe i krzesła stały od siebie daleko porozstawiane. Przestaliśmy spotykać się ze znajomymi, ale mieliśmy w domu swoje kino i wieczory we dwójkę nam wystarczyły. Dziś już nie wychodzimy tyle, co wtedy. Osiedliśmy w domu i nie przeszkadza nam to.
W pracy niewiele się zmieniło. Nadal szklarnia działała prężnie. W pierwszych dwóch tygodniach zostali zwolnieni pracownicy z biura pracy, ale potem okazało się, że potrzebujemy nie tylko ich, ale jeszcze więcej ludzi. Więc zatrudniono nowe osoby. Przerwy zostały podzielone na 3 osobne i chodziliśmy w mniejszych grupach do kantyny i siadaliśmy dalej od siebie. Chodziło o to, aby się działy między sobą nie mieszały. Firma jednak nie wzięła pod uwagę obcokrajowców, z których większość i tak mieszka razem i się miesza. Ja może nie pracuję z moim mężem i nie mamy wspólnie przerw, ale wracając do domu ja mam styczność pośrednią z jego kolegą, z którym mąż na platformie cały dzień dach mył. Mąż zaś był bezpieczny, bo ja w tamtym czasie nie miałam współpracowników. Moja współpracownica ku mojemu wielkiemu szczęściu, odeszła z pracy, a nowego kolegę dostałam dopiero po kilku miesiącach. I to musiałam go kijem przeganiać, bo był bardzo blisko podchodzący. Teraz lubi się ze mnie śmiać, bo na powrót jesteśmy bliżej siebie niż te „1,5 metra afstandu” ale wtedy co chwilę trzeba było mu przypominać „sio mi stąd”.
Z czasem okazało się, że gdy Holendrom zamknięto domy starości – a te są jak prywatne sanatoria tutaj a nie umieralnie, więc ludzie wybierają je chętnie i ja też chcę, aby było mnie stać na dom starców w przyszłości – i nie mogli odwiedzać rodziców/dziadków, to zaczęli masowo wysyłać kwiaty i kartki z życzeniami miłego dnia. Grali też na instrumentach pod oknami, wykrzykiwali nowinki, które dzieją się w ich życiu, pokazywali przez szyby nowo narodzone dzieci. Ale najwięcej było kwiatów. Wówczas firma nasza wypracowała ogromne zyski. Dla nas przełożyło się to na premię na koniec roku. W 2019 dostaliśmy 600 euro na rękę, a rok później już ponad 2 tysiące. Rok w rok zarabialiśmy więcej i w ostatnim roku mieliśmy już 3,5 tysiąca euro na rękę. Kupiłam za pieniądze rower elektryczny, odkładam na ogród, wyjechałam na wycieczkę rowerową, byłam na Azorach, w Zelandii, na Lazurowym Wybrzeżu. Pandemia to najlepsze co nam się przytrafiło – patrząc tylko na naszą bańkę. Ale musieliśmy przy tym być ostrożni, unikać infekcji, zaszczepić się i uzyskać paszport covidowy.
Wiadomości z domu nie były takie różowe. Krew człowiak zalewała czytając o zamykaniu lasów, pościgach policjantów za rowerzystami czy chodzeniu do sklepu po gumy do żucia. Teść pracuje między innymi w wypożyczalni sprzętu szpitalnego przy hospicjum. Jest człowiekiem starszym i bardzo pilnującym swojego zdrowia. Ale rodziny pacjentów przychodzące po łóżka czy kule nie szanowały tego. Wchodziły tam do niego mimo kartek, aby pukać i czekać na zewnątrz. Nie nosili maseczek, choć to było hospicjum i ludzie dookoła byli często z bardzo zniszczoną odpornością. Pielęgniarki chorowały na potęgę i zostawały w domu, aby pacjentów nie dobić, ale rodziny przychodzące po sprzęt maiły to nierzadko w nosie. teść przeszedł covid 3 razy. Na szczęście niezbyt ostro. Teściowa łapała od niego. W międzyczasie zaczęło jej się rozwijać stwardnienie zanikowe boczne. Moja mama – pielęgniarka w DPS – powiedziała, ze dostali barierówkę jedną na cały dzień. Że kiedy pacjent/mieszkaniec im „się zatrzymał” to dyspozytorka pogotowia powiedziała im, że mają polecenie od wojewody nie wysyłać im służb ratunkowych. Bo mając 70 mieszkańców chorych psychicznie i skazańców, powinni poradzić sobie sami [3 pielęgniarki w rotacji] i nie zarażać ekipy karetek czy policji, bo ci powinni służyć „normalnym Polakom” a nie skazańcom i wariatom. Moja mama więc została sama – wiek emerytalny, 10 operacji, po 3 nowotworach – z jedną koleżanką – 72 lata i praca na pół etatu, oraz z pielęgniarką po 50-tce i na 3/4 etatu. Podczas kilku fal pandemii zmarło im 50% pacjentów. nie dostali zgody lekarza na szczepienie ich, ponieważ większość była na silnych lekach psychiatrycznych i nie wiadomo było czy dojdzie do interakcji. Wybrano mniejsze zło. Przykre to jest, ale lekarze czasami muszą podejmować taką decyzję.
Mój tata przeszedł covid bardzo poważnie, wylądował w szpitalu. Dziś on to bagatelizuje, bo przecież pandemia-srandemia, ale faktem jest, ze prawie straciłam ojca. Jego choroby płuc plus sepsa, której się nabawił przy okazji okazały się bardzo niebezpieczne. mama i brat przechorowali swoje w domu. brata też mocno siekło – był po jednej dawce i całe szczęście, bo pewnie gdyby nie to, podzielił by los mojego wujka i zmarł. Ta jedna dawka i ta odporność, którą dzięki niej miał, prawdopodobnie zahamowały przebieg infekcji do ostrej. Miał majaki gorączkowe, dusił się, obiecywał, ze przestanie pić… Musiało być bardzo źle biorąc pod uwagę to ostatnie. Każdy kto wątpi w skuteczność szczepionek – mój brat jest naprawdę dowodem, że działają. Bo jeśli przeszedł covid tak źle, ale przeżył, to bez szczepionki ciało nie miało by żadnej broni by się ochronić. Chłopak silny, zdrowy, z tych co mówił „tylko zdechlaki na to chorują”.
Pochowaliśmy wujka i jeszcze kilku członków rodziny. Dziadek z szpitalu wylądował z sepsą, a do domu wrócił z covidem. Ale nic nowego – odkąd zbudowano pierwszy szpital, historia chorób zakaźnych zawsze wiąże się z tym miejscem. Standardy higieny są obecnie wyższe niż w XIX wieku, kiedy to większość plag dzięki szpitalom się roznosiła, ale nadal dochodzi regularnie do zakażeń tam. Mały minus przy milionach plusów. Dziadek jeszcze swoje przeżył w zdrowiu fizycznym i zmarł naturalnie po pandemii. nie byłam na żadnym z tych pogrzebów. Trzymaliśmy się zakazów i nakazów nakładanych przez rząd. Ufaliśmy i ufamy, że robią wszystko w dobrej wierze. No, ale my tu mamy CDA, a nie PiS. To też spora różnica. OMT, czyli Outbreak Management Team, który doradzał rządowi to jednak wirusolodzy/lekarze/socjolodzy, a nie handlarze bronią.
Wracając więc do głównego pytania. Przystosowanie się do zaleceń pandemicznych nie kosztowało nas wiele trudu. Wychodziliśmy mało, wychodziliśmy jeszcze mniej. Kino zbudowaliśmy w domu, a mąż gotuje jak Ramsey w swojej w restauracji. Mogłam nadal uprawiać sporty, chodzić na plażę, remontowaliśmy dom. Finansowo osiągnęliśmy bardzo dobre przychody. Wiadomości z Polski i od rodziny bardzo wpłynęły na nasze samopoczucie psychiczne, ale mieszkaliśmy w świetnie prosperującej bańce anty-infekcyjnej.
Na nadchodzące pandemie życzę wszystkim takiego zarządzania krajem i finansami publicznymi jak w NL. Czemu? Między innymi temu, że rząd latami budował nadwyżkę budżetową i jak przyszła pandemia to wyrównał ludziom z zamkniętych sektorów pensję i dostali pieniądze tak, jakby nadal chodzili do pracy [90% pensji]. Ponadto zachęcił skutecznie [co szkodliwe okazało się po pandemii – personeel te kort] do przebranżowienia się i wiele osób ma dziś lepiej płatne prace w innych sektorach. Wspomniany minus to to, że niewielu wróciło do pracy w restauracjach [horeca] czy opiece. Widzicie „urażeni patrioci z internetów”? Znam minusy życia w Holandii. Po prostu nie jest ich tak wiele. W końcu jak porównać polskie szwalnie maseczek, handlarza bronią, który jednak żyje i ma posadkę dzięki PiS znów, wybory kopertowe do choćby maseczkowy deal, który się nie udał to jednak Polska wygrywa w wydanych pieniądzach podatników.
-----------------------------
Wczoraj byłam na rozmowie w sprawie pracy. Z 3 laboratoriów spodobały mi się dwa. W jednym jednak myślę, że wynudzę się i dostanę depresji, bo prócz bieli i maszyn wykonujących oznaczenia markerów molekularnych, nie ma tam nic. Ani skrawka zieleni. Czuję, że to jest praca na szczycie moich możliwości - choć tam co chwilę pytano mnie czemu nie aplikuję na stanowisko badawcze [może dlatego, że w tej firmie akurat wymagają doktoratu?], bo laborant i analityk to dla mnie za niski szczebel w karierze. Ja zaś miałam wrażenie, że tego tam jest za dużo i to nie dla mnie. Tak czy inaczej, jeśli jednak nikogo do siebie nie zniechęciłam, to będziemy mieć ponownie spotkanie. Wczoraj byłam pewna, że chcę iść na markery molekularnę, choć pewnie się tam roztyję i zdeformuję kręgosłup, a dziś skłaniam się ku badaniom RDT - bardzo mili ludzie, szefowa Polka wydawała się być bardzo zbliżona doświadczeniami do mnie, kilka Polek pracuje tam także i dostałam miły vibe, plus okazjonalna praca z roślinami. Do tego łatwiej może być z urlopami i krótkim piątkiem na spotkania z psychologiem i fizjoterapeutą.
Podobają mi się tatuaże kolorowe, bez konturów oraz bez znaczenia. Życie jest zbyt zmienne, aby robić sobie tatuaż, który ważny jest dla kogoś teraz i tutaj, a za 10 lat pozostanie żenującą pamiątką. Podobnie robienie tatuaży, bo są modne. Pod 50-tkę podchodzą ludzie, którzy za młodzika zrobili sobie delfinki i drut kolczasty a’la Pamela Anderson. Motylki i tribale też już więcej mówią o tym kto był wannabe cool 20 lat temu. Później szły żyrandole pod biustem, była faza na postacie z filmów i seriali. Po Donnie Darko ludzie tatuowali sobie cyfry, z którymi na ręku Donnie obudził się przed końcem świata. Był tatuowany Joker Heatha Ledgera, czy batman Christiana Bale’a. A nawet Bane. Niektórzy mają Sponge Boba, a inni tatuują sobie właśnie Wednesday Addams. [link]
Ja lubię tatuaże, które ktoś sobie robi, bo miał pomysł, bo sam coś zaprojektował i dla siebie chciał go mieć. Niektórzy przenoszą rysunki swoich dzieci, inni zdjęcia rodzinne. Mam w rodzinie dziewczynę, która przerobiła zdjęcie rodzeństwa na kontury i wytatuowała sobie właśnie tylko te kontury. Kto wie, czego ma szukać, odnajdzie w kilku kreskach jej braci poprzebieranych na balu przebierańców. Uważam, że ten tatuaż jest bardzo sprytny, śliczny i pasujący do relacji w rodzinie. Ale jak widzę kolejną taką samą różę z kryształu lub Groota albo napis po łacinie… muah.
Mam dwa tatuaże. jeden taki właśnie gniot powielony z internetu. Dałam się nagabywać tatuażyście i zrobiliśmy go w rotacji, na którą on się uparł. A także w kolorze, który on wybrał. Chciałam delikatny mały znaczek kotka w serduszku, a wyszła pieczątka od ziemniaka – ciemna i paskudna. W dodatku więcej osób widzi w tym kocie i serduszku buta lub sowę. Bez sensu. Duży błąd.
Mój drugi tatuaż to kwiaty. Alstromerie. I też zaufałam tatuażyście. Zaklepałam termin kilka miesięcy do przodu, aby się okazało, że koleś nic nie zaprojektował. Przy mnie drukował zdjęcia z internetu i cośtam rysował. Powinnam była wtedy wyjść. Ale że nie mam w sobie za nic asertywności, to dałam sobie wytatuować bardzo duży tatuaż, który mi się nie podoba. idąc po tatuaż – omijajcie Toruń, naprawdę.
Co zaś do kolejnego tatuażu – raczej go nie zrobię – dwa błędy w życiu mi wystarczą. Jak trzeci raz pójdę to pewnie trzeci raz dam sobie wcisnąć coś, co mi się nie podoba. A co mi się podoba? mgławice, kolorowe tatuaże mgławic. Poniżej kilka ciekawych przykładów. Z czego ten pierwszy, z trójkątami wydaje się najciekawszy.
Lubię koty i tatuaże z kotami. Jakby dało się więc połączyć tatuaż kota z mgławicą, byłoby super. Ale bym chciała, aby moja mgławica miała kolory mojego kotka, mojej Snoetje.
Znalazłam przy okazji ciekawy tatuaż, który też by do mnie mógł pasować – kot i kwiatki.
Jakiś czas temu miałam dwa pomysły na tatuaże dla siebie. Jeden to gwiazdozbiór, ale zrobiony z naniesionych na mapę miejsc bliskich mojemu sercu. Moją rodzinną wioskę, Bydgoszcz, Toruń, Aix-en-Provence, Porto, moje holenderskie wioski. I z tego uformowana konstelacja.
Drugi pomysł to Kobieta z doniczką z kwiatkiem zamiast głowy. nie znalazłam jeszcze takiej grafiki w internecie, ale to poniżej nie oddaje mojego pomysłu. Za to jest ciekawe.
A gdzie bym chciała tatuaż? Na boku ciała – tam gdzie mam – wówczas jakiś cover. Oraz rękawy.
Aaaa… byłabym zapomniała. Jest jeszcze jeden pomysł, jaki mam na tatuaż. kawałek za nadgarstkami chciałabym zrobić sobie haft pałucki. Wychowałam się na Pałukach i mają tam ciekawy rodzaj haftu. Wypukłe listki i płatki haftowane na biało lub czarno na granatowym bądź czerwonym fartuszku. Wszędzie niemal w Polsce mają białe fartuszki, a na Pałukach ciemne.
Czy o kimś zdarzyło się wam powiedzieć, że jest wyjątkowy/wyjątkowa?
Myślę, ze wyjątkowość ludzi bierze się bardziej z uczucia wyjątkowości poprzez obcowanie z nimi. Na przykład przy moim mężu czuję się wyjątkowa i myślę, ze właśnie to sprawia, że jest on dla mnie wyjątkowy. Wdałam się w dyskusję z kolegą z pracy czy mogłabym iść w tango z innym mężczyzną, jakimś „Banderasem z Koziej Wólki” czy innym amantem. I nie. Po pierwsze siebie nie widzę w ogóle w intymnej sytuacji z kimś obcym, to jeszcze jakoś to się kłóci z moim poczuciem stabilności i stałości w życiu. Wybrałam już swoje życie i swojego męża i uważam, że jest to najlepszy możliwy wybór. Bo właśnie mój mąż jest wyjątkowy.
Pomijając już moje zachwyty nad jego kuchnią, które tutaj się pojawiają, dochodzi jego poczucie humoru oraz pogoda ducha. Jednak co czyni go wyjątkowym, to to, jak sprawia, że ja się czuję wyjątkowa. Wiem i czuję to każdym jego gestem, że jestem dla niego niemal całym światem. Piszę niemal, bo ma on, co ja w pełni wspieram, bliskie relacje ze swoją mamą. Znam mężczyzn, którzy mamę stawiają na pierwszym miejscu i cieszę się, że on taki nie jest. Ale dzwoni do mamy regularnie, żartują sobie, mają swoje granice. Nie mam trzeciej osoby w związku, jak to widuję u niektórych moich znajomych. Jestem ja i jest on i wszystko co robimy, co decydujemy, gdzie się znajdujemy, jest wynikiem debaty pomiędzy nami dwojgiem. Jego twarde zasady co do finansów, pasja w kuchni, śmianie się do łez na komediach czy przytulanie mnie kiedy oglądamy smutne filmy, sprawiają, że wiem, że wybrałam dobrze i nie ma drugiego takiego mężczyzny na całym świecie. Piszę to dość chaotycznie, ale takie nie do końca poukładane sa moje uczucia względem Ukochanego.
O wyjątkowości mojego męża świadczy też fakt, że jego pewność siebie i momenty braku pewności siebie, nie przekładają się na kompensacje. Znam mężczyzn w swoim otoczeniu, którzy są albo tak niepewni siebie, że bez zgody osób dookoła nie zrobią nic. Na przykład w pracy taki facet chodzi po innych pracownikach i szuka potwierdzenia tego, co szef kazał zrobić, bo sam pierwszy nie pójdzie i nie zrobi. Musi ktoś iść przodem. Z drugiej strony są mężczyźni, którzy swoje braki uzupełniają gadżetami i zachowaniem a’la macho. Taki musi być najmądrzejszy, mieć najbardziej wypasioną furę – nawet jak to szrot jest to ma tuning – albo musi być najsilniejszy. Jest też kolejny tym mężczyzn, którzy wypierają się wszystkiego, bo boją się okazać uczucia. Coś im się nie udało, to mówią „w nosie to mam, po co mi to”. Mój mąż choć ma momenty zwątpienia, potrafi powiedzieć, że coś mu nie wyszło, albo gdzieś mu przykro. niestety nadal dużo kisi w sobie, ale pracujemy nad tym. Na pewno cieszę się, że nie musi szpanować. Puszyć się ani prezentować. Kiedy jest zabawnie – śmieje się głośno. Kiedy jest poważnie – milczy wymownie. Potrafi ubrać się zgodnie ze swoim samopoczuciem, nie zwracając uwagę na ubiór innych. Kiedy ja próbuję się dostosować, a on ma ochotę na kołnierzyk, to on i tak ubierze kołnierzyk. Jak wpadnie kolega, a on od rana sprzątał kuchnię i jest zmęczony, to ubierze t-shirt i dresy. Mój mąż uczy mnie wyluzowania – nieustannie od 14 lat i wciąż bez większych sukcesów. Mój mąż uczy mnie, że nie wszystko muszę. Mój mąż uczy mnie, że przytulać można się nawet, jak pika mi pralka i się spieszę, a buzi można dać, kiedy się jeszcze nie zdążyło umyć zębów. testuje moje granice i strefy komfortu. I robi to w taki sposób, że nie potrafię się mu oprzeć. Jest wyjątkowy!
W czwartek poszłam pobiegać. Chyba znów czwartek staje się dniem biegowym. Nie ma bata – padało, ale poszłam biegać. Nie mam zdjęć z tego wydarzenia, ponieważ nie wyciągałam aparatu wcale. Byle dolecieć do domu. przyzwyczaiłam się już do biegania za jasnego, ale wciąż biorę ze sobą latarkę na pierś w razie gdyby po zachodzie zrobiło się szybko ciemno.
Na obiad wciągnęłam kurczaka w sosie szpinakowym – danie z mrożonki.
Poniżej dam trochę zdjęć kwiatków z pracy. Firma, w której pracuje zajmuje się hodowlą alstromerii. gdyby ktoś szukał roślin do ogrodu lub do wazonu – naprawdę polecam. Są wspaniałe.
Mój dział zajmuje się hodowlą begonii. Pracujemy obecnie nad nowymi odmianami begonii do domu. Jedną z próbnych odmian może stać się roślina o niemal czarnych liściach. Obecnie trwa selekcja i możliwe, że ta roślina dostanie szansę na utrwalenie materiału genetycznego. Obecnie trwa faza testów. Po cichu trzymam za nią kciuki.
Nasza firma stawia na walkę biologiczną. Ilość środków ochrony roślin jest szczegółowo monitorowana i wszędzie, gdzie można ograniczyć ich użycie, stosuje się broń biologiczną. między innymi mamy rozprowadzonego po moim dziale tego kawalera. Jest to daleki krewny naszej wspaniałej siedmiokropki i jego głównym pożywieniem są wełnowce. Na zdjęciu właśnie takiego wełnowca pożera. Rozłożył kolega materiał z tymi żukami, a one rozeszły się po szklarni, gdzie szukają aktywnie pożywienia. Jeśli uda im się znaleźć żywy okaz wełnowca i są w stanie wykarmić młode, to żuczki składają jaja. Obecnie szukamy na szklarni larw tych żuków oraz śladów po żerowaniu wełnowców. Dziś znalazłam to drugie, jednak nie znalazłam żywego okazu tego owada. Możliwe, że właśnie dlatego, że skończył „na talerzu”.
W domu walczę tylko z ziemiórkami. Rozwiesiłam ostatnie moje naklejki [lepy] ze sklepu ogrodniczego. Rozwiesiłam na wszelki wypadek również w szklarni. W domu łapie mi się sporo ziemiórek. Gazowanie ich i przesuszanie roślin nie pomaga. Muszę wyprowadzić z domu wszystkie rośliny, które przechowywałam przez zimę. Chyba tylko trzymanie takich okazjonalnych kwiatów, jak amarylis poniżej uchroni mój dom przed inwazją insektów.
Czekamy na wycenę moskitier z holenderskiej firmy. Polski gamoń oczywiście zamilkł. Mąż załatwił z fabryką, która robiła nam drzwi, aby dosłali nam brakujący próg i zaślepki do zawiasów, które gamoń zgubił. Gamoń nie potrafił nawet odpisać na wiadomość, ze chcemy numer zamówienia złożonego do fabryki, aby pracownicy byli w stanie znaleźć, który próg będzie właściwy do naszych drzwi. Mąż więc kombinował jak mógł i zamówił wszystko sam. teraz tylko nadzieja, że wybrał dobrze. Wszystko za tego gamonia trzeba zrobić samemu, a 10 tysięcy euro to wziął. Za rok opóźnień, brak moskitier, zaślepek w oknach i drzwiach i złamany próg, przez co mi wieje do domu. By go szlag trafił. Niech mu się obce dziecko urodzi. Ażeby sczezł. moskitiery więc załatwiamy na własną rękę – nie powiem już kto sobie zdążył za nie kasę policzyć…. Jak pojawią się moskitiery to szansa na więcej insektów w domu będzie mniejsza.
Tymczasem nasz dział wydał pracownikom czerwone begonie. Nie wiem, czy nie przeszły one testów na wprowadzenie na rynek – nie miałam okazji zapytać szefowej, ale spakowano na wózek cały sort i zostawiono dla pracowników do zabrania do domu. Zapytałam czy mogę wziąć 6 roślin i wsadziłam przed domem w doniczki. Na razie są malutkie, ale jeśli będą rosły tak, jak w latach ubiegłych to będę miała ładne wejście do domu.
Na sobotę planowałam karcherem wymyć płyty chodnikowe przed domem, ale możliwe, że pojedziemy rowerami na wycieczkę z mężem. Muszę tylko dać znać sąsiadowi, kiedy będzie musiał przestawić samochód, aby odpryski nie zniszczyły mu lakieru.
Chciałabym wiedzieć, a raczej rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Nie rozumiem wielu motywacji ludzkich oraz jako osoba z autyzmem, denerwuję się, jak nie rozumiem kontekstu niektórych słów. Zdarza się, że usłyszę końcówkę zdania tylko i męczy mnie cały dzień, co to było, o co chodziło? Nie musze chyba wyjaśniać, że gdyby zdanie dotyczyło rozmowy ze mną to bym dopytała.
Z językami obcymi jest podobnie – żeby zrozumieć zdanie po holendersku, trzeba usłyszeć je całe. Zwłaszcza jak chodzi o czasowniki, które są rozbijane w zdaniu na dwa człony. Na przykład opletten, które można rozdzielić na let op. Wówczas let pojawia się na 2 miejscu w zdaniu a op na jego końcu. Słysząc tylko część zdania, można odnieść błędne wrażenie, nie zrozumieć przekazu.
Lubię rozumieć, co się wokół mnie dzieje, dlaczego pewne rzeczy się dzieją. Ludzie też nie mówią często wprost o co chodzi. Niektórzy są mistrzami zawoalowanych agresji czy przytyków. Nie potrafię takich odczytać, wychwycić, ani zrozumieć, czemu ktoś jest bubkiem.
Środa – mam aż takie lagi w opisywaniu dni – była spokojna. Szefowa w pracy dawała różne prace przez co się trochę nabiegałam, a w domu czułam po prostu pozostałości po ciepłym dniu w szklarni – spuchnięte stopy i obrzmiałe łydki. Zaczęłam więc kłaść się z nogami na oparciu kanapy – ciepłą porę roku czas zacząć. Ostatnie dni spędzam z serialem Polsatu. Matka. Dawno nie widziałam polskich seriali i cieszę się, że robi się coś więcej niż tylko sagi rodzinne i romansidła. Fajna fabuła i choć doszłam do 8-mego odcinka, chyba ostatniego, to jednak zakończenie jest otwarte. Zastanawiam się czy będzie sezon 2 czy może więcej odcinków. Tak czy inaczej, czekam. Lubię aktorów z głównej obsady i cieszę się widząc znów na ekranie Olafa Lubaszenkę.
Sabotowanie celów to chyba całe moje życie. Lubię sobie zaplanować, wyobrazić, zrobić wszystkie scenariusze w głowie i jak się tym wszystkim nacieszę, to potem nie robię nic. Bardziej mi się podoba myśl o danej rzeczy niż ona sama. Lubię oglądać ubrania na Zalando i dodawać sobie do ulubionych, a potem oglądać je i usuwać z ulubionych te, które są już wyprzedane, ale średnio chcę kupować te ubrania. Może dlatego, że mam ich za wiele? Podobnie lubię słuchać jak kolega był na kolejnym koncercie Muse czy festiwalu rockowym, i nawet chodzi mi po głowie, aby upolować bilety, ale jak ostatnio były na Metallicę za stówkę bilety to nie potrafiłam ich kupić. Usiadłabym gdzieś daleko na trybunach i widziała malutko, za to czuła muzykę w trzewiach, a jednak nie. Sama myśl i wyobrażenie tego koncertu mi wystarczy.
Podobnie jest z moimi celami. Zbieram na ogród i łapię się na myśli, że jeśli zmienię pracę to pójdę za własne pieniądze na kurs językowy do tej samej nauczycielki, do której chodziłam. Jest bardzo droga, ale jest super. Zbieram na ogród, ale dziś zamówiłam sobie 9 sadzonek alstromerii do ogrodu [mix kolorów jak poniżej]. Zbieram na ogród, a jednak na koncie jest jakimś cudem coraz mniej…
Mam też cele roczne – schudnąć, przebiec 1000 km… I jakoś też to sabotuję. Obecnie ogarnęłam się bardziej i trzymam posty tak, jak powinnam. We wtorek wyszło 900 kcal, bo nie jadłam obiadu, w środę 2040 kcal bo zjadłam obiad i trochę słodkiego. Takie żywienie mojemu organizmowi służy, odchudzaniu służy. Zapieprz w pracy także.
Więc jak często sabotuję własne cele? Niemal codziennie. Czasem myślę, ze po prostu celów mam za wiele.