No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Jestem zdecydowanie zakupoholikiem – zakupy sprawiają mi przyjemność i zdarza mi się stracić kontrolę. Dlatego nie chodzę na zakupy – no i dlatego, że jeżdżę do pracy z mężem i po pracy zwyczajnie nigdzie nie chodzę. W weekendy zaś żeby jechać specjalnie na zakupy… no nie chce się. Mąż załatwia w niedzielę zakupy na cały dzień, to czasem pojadę, jeśli w Lidlu jest jakiś non food, który mnie interesuje. Nic poza tym. Jest jednak jedno takie miejsce, gdzie jak mnie wpuścić to 100 euro zostawię – sklep ogrodniczy. No nie wiem, jak się to dzieje, ale tam mówi i uśmiecha się do mnie wszystko. W ciuchach, sieciówkach, sklepach z gadżetami potrafię powiedzieć sobie: to ładnie wygląda tylko tutaj, u mnie nie ma dla tego pożytku. Ale w ogrodniczym? Nagle mój ogród wydaje się rozległym parkiem i pomieści wszystko. Nagle mieszkam w pałacu otoczonym terenami zielonymi, które potrzebują krzewów, drzewek, rabat kwiatowych… wszystkiego. Wtedy wychodzę z roślinkami, które cały sezon cieszą oko lub umierają po miesiącu – bo na przykład mój mąż w nią wszedł…
We wtorek była kontynuacja złych wydarzeń z poniedziałku. Okazało się, ze wytłaczanki, które mi kolega przyniósł – zaginęły. Mamy w pracy rolnika, który sprzedaje swoje mleko i jajka i uznał w poniedziałek, że to kolejna porcja dla niego. Pracuje on tylko w poniedziałki, więc napisałam do niego jak bardzo pilnie potrzebuję tych wytłaczanek i przywiózł je z powrotem. Uff.
Mąż ustawił mi blat na śmietnikach i mogłam pracować bez pochylania się – świetny patent, bo do tej pory robiłam wszystko w kucki.
Kupiłam ziemię do rozsad i postanowiłam przenieść do szklarni nawet moje hodowane na grzejniku ogórki. Mąż kupił do tego takie zielone korytka, które pomieściły półtora wytłaczanki wewnątrz – dzięki temu miałam możliwoć umieszczenia mokrych i rozpadających się wytłaczanek, ale w sztywnej formie.
Dosypałam brakującą ziemię do dalii i tym razem zostawiłam je na ziemi.
Truskawki żyją niezmącenie.
Mąż siedział w kuchni, gdy pracowałam. Nawet pies sąsiadów – Jesse – mnie podglądał.
Ukochany kupił mi trytytki i tym razem korytka z flancami nie wypadną. Kalarepa trzyma się najlepiej – nie wymagała pracy, bo nie spadła z półek w poniedziałek.
Najgorzej oberwała rzodkiewka – mało co przeżyło. Liczę, ze ogórek będzie rósł bez problemu.
Pomidory miałam gałązkowe i zwykłe – te pierwsze wypadły wraz z cała ziemią z oczek traya, a te drugie nie wiem… jakieś siewki znalazłam, które mogą być pomidorami gałązkowymi, ale czy to faktycznie one.. nie wiem. Wszystko było wymieszane, jak leżało na ziemi. Mam nadzieję, że jednak coś przeżyje, choć faktycznie były często połamane lub z wyrwanym korzeniem.
Po tym wszystkim odpuściłam sobie sporty. Jakoś ciężko mi zacząć nowe wyzwanie.
Że jak mam przeczucie, że to będzie zły dzień, to najprawdopodobniej będzie.
Po kolei:
wiało jak diabli, a busik do miasta nie jeździł rano – wzięłam rower
wiatr wyrwał mi furtkę z ręki i trzasnął ją tak mocno w futrynę, że wyrwało blokadę i furtka otworzyła się do zewnątrz
jakiś ciul włożył mi puszkę z otwartym piwem do sakwy i po dojechaniu do domu miałam cieknącą sakwę i wszystko śmierdzi
zerwało trakcję koło Uitgeest – odwołali mi pociągi powrotne
była usterka w Zaandam – odwołali mi pociągi powrotne
aparat nie radził sobie z ciemnością w muzeum, więc używałam telefonu aż bateria zeszła poniżej 20 proc
musiałam kupić ładowarkę, by przekonać się, ze na dworcu zlikwidowali gniazdka
nie zabrałam książki, bo miałam nie mieć czasu – czekanie na pociąg 3 godziny
kupiłam ładowarkę 4,8 ampera, by się przekonać, że ma ona gniazdka tylko po 2,4 ampera
do domu wróciłam jadąc naokoło przez Hoorn
po wiatr rowerem myślałam, że nie dojadę
wiatr zepchnął mnie z chodnika w amsterdamie
odtwarzacz mp3 zgubił w którym momencie 3 tomu książki byłam i musiałam zacząć słuchać od początku
dziewczyna z perłą okazała się brzydkim obrazem
do rijksmuseum kolejka była aż na zewnątrz, bo rozkopali drogę przed samym muzeum i piesi byli puszczani wahadłowo w kierunku muzeum, pod samym muzeum kolejka numer dwa.
wiatr przesunął szklarnię, choć ta jest przybita do ziemi, podkopana i przywiązana do płotu
wiatr tak wybujał szklarnią, że zrzucił z półek wszystkie kiełki, sadzonki, drzewko, wszystko
gdy pozbierałam wszystko do kupy, okazało się, że prawdopodobnie nie znalazłam siewek pomidorów koktajlowych
po powrocie do domu musiałam reanimować roślinki wywalone przez wiatr, w tym ciężkie 3 donice z daliami
nie wiem, które dalie są które – były opisane, ale wiatr wrzucił je i etykietki na jedną kupę.
Jest wiele drażliwych tematów. Niektórzy nie potrafią rozmawiać o polityce, by nie skoczyć sobie do gardeł, inni o kościele. Mnie zapala gender.
Nie chodzi mi o zaimki, o ilość płci, ale o tradycyjne gender – takie zanim ludzie zaczęli się bać tego słowa i brać innych ludzi za kosmitów. Role społeczne – role oparte na płci kulturowej. Płeć biologiczną zostawmy w spokoju. Ale idea, co dziewczynkom wolno, a co wolno chłopcom mnie irytuje. Dziewczynki nie mogą się złościć, ale u chłopców złość jest oznaką silnego charakteru. Dziewczynka, która się złości jest brzydka i ma zły charakter. Chłopcom nie wolno płakać, bo przecież muszą być silni, ale dziewczynki mogą płakać, bo są wrażliwe. Dziewczynki, które nie płaczą są mało kobiece. I tak w koło Macieju. Kiedy byłam gówniakiem, źle patrzono na kobiety obcięte na jeża. Chodzące w męskich spodniach większość czasu. Wtedy dziewczynkom nie wolno było się pobrudzić na podwórku, chłopcy nie mogli przesiadywać w domu całe dnie. I potem takie role społeczne przeniesione na dorosłość. Mężczyzna to musi mieć samochód i mieszkanie, bo inaczej jest niezaradny. Kobieta to musi chcieć mieć dzieci, mnóstwo dzieci, inaczej jest bezpłodna i nikt jej nie chce. Mężczyzna musi mieć duży licznik seksualny [i pewnie dlatego liczby są zawyżone], ale kobiecie nie wolno mieć przeszłości seksualnej. Więc chyba chłopaki bawią się w swoim gronie – tak mówią liczby.
Denerwuje mnie rozmowa o dzieciach, która wynika z gender. Wmawiano mi jeszcze jak byłam w liceum, ze kobieta jak nie ma dzieci to usycha i więdnie jak kwiat. Że robi się stara i pomarszczona, bo ciąża ma zbawienny wpływ na ciało i wygląd kobiety… Na studiach wmawiano mi, że musze chcieć mieć dzieci, bo coś musi być ze mną nie tak, jak ich nie chcę. Że mnie facet zostawi, jak mu nie urodzę. Że pójdzie do takiej normalnej, co mu urodzi dziecko. O ile młodsi ludzie mają już inne poglądy, to jednak starszej daty ludzie nadal uważają, że kobieta nie powinna w życiu aspirować do niczego więcej jak macierzyństwa. A ja pamiętam ze studiów koleżankę, która postanowiła zrobić sobie dzieciaka, bo siedziała w domu na bezrobociu i uznała, że skoro i tak się nudzi to równie dobrze może siedzieć z dzieciakiem w domu. Mąż dość zarabiał.
Denerwuje mnie, jak chcę coś zrobić, jak choćby jechać rowerami z koleżanką po Holandii, to znajomi pytają, co mąż na to. Czy nie ma nic przeciwko. Czemu z nim nie jadę. Jakbym była własnością swojego męża, bo jestem tylko kobietą. Jakbym nie mogła być autonomiczna i zrobić coś sama dla siebie, tylko muszę mieć męża obok, zęby pilnował czy na pewno nie pójdę na kufa mać.
Nie lubię więc, aby zadawać mi pytania związane z płcią kulturową i rolami społecznymi opartymi na płci. Wtedy mam wrażenie, że wybuchnę. I nie – nie wzięłam sobie tej frustracji z powietrza – ja te rozmowy z ludźmi naprawdę miałam, dostawałam takie złote niechciane porady i to tyle razy się zdarzało, że już mi uszami wychodzi. Jeśli myślisz inaczej niż ludzie, na których w życiu trafiałam – niech ci się życie zawsze szczęści i oby więcej takich liberalnych i wyluzowanych osób na świecie chodziło.
W ogrodzie wiosna. W niedzielę nic nie zapowiadało tragedii z poniedziałku, ale dziś nie o tym. Tulipany się otwierają, było nawet trochę słońca w sobotę. Pomimo deszczu i śniegu. Niedziela była deszczowa, ale już na plusie.
Mąż zrobił chruściki i utwierdziłam się z przekonaniu, że to nie mój smak. W dodatku wyszły bardzo suche, a kojarzę, że te które u mnie w domu mama robiła, były zawsze oleiste. Więc i tak źle i tak niedobrze. Nie mój smak.
Na obiad w wołowina warzywa. Mąż dorwał mięso na promocji, więc trochę przyoszczędziliśmy. Obecnie ceny w sklepach tak wariują – zwłaszcza za warzywa, że trzeba się jeszcze bardziej pilnować i kupować na promocji niż wcześniej.
Mam wrażenie, że zaliczyłam tyle wpadek, błędów i porażek, że nie zliczę. W zasadzie każdy projekt, którego się podejmuje ma dwa możliwe zakończenia i czasem brakuje wiedzy, czasem umiejętności a czasem motywacji i uporu, aby odnieść sukces. Z ostatnich moich porażek? Znowu się obżeram i nie zrobiłam 3 treningów biegowych w tygodniu. Zaplanowałam wyjazd do Rijksmuseum w poniedziałek po Oscarach, więc nie podołam i oglądaniu gali w nocy i pojechaniu rano pociągiem do Amsterdamu. Chciałam się zapisać na biegi w okolicy, ale póki co mam zerową kondycję i nie dobiegnę do mety. Sporo tego.
Jeśli jednak miałabym wybrać taką porażkę po całej linii i jak ona wpłynęła na dalsze życie i uniknięcie błędu… Wydaje mi się, że najbardziej mnie zmieniło rozstanie z narzeczonym. A właściwie to, że on mnie zostawił.
Pisałam tutaj już wiele razy – od dziecka byłam zawsze osobą sprawczą. Osiągającą. Dowożącą. Jestem zadaniowa i rodzice stawiali mi co rusz nowe zadania. Głównie dotyczące edukacji, ale też i zachowania. Byłam nauczona życiem, ze wszystko jest do osiągnięcia i ogarnięcia, wystarczy tylko odpowiednio się postarać. Że nie ma rzeczy, których nie umiem zrobić o ile bardzo dużo czasu temu poświęcę i zrobię wszystko jak należy. I w pewnym sensie myślałam tak o swoim związku. Związałam się z kolegą ze szkoły, był młodszy, zabawny i cholernie inteligentny. Chyba nic mi nie imponuje tak bardzo w mężczyznach jak intelekt. Nie tyle inteligencja jako spryt, ale oczytanie, wiedza, erudycja. Taki był mój ex. Spiknęliśmy się jakoś na początku liceum i byliśmy razem do 5 roku studiów. Szmat czasu. Dojrzeliśmy razem, uczyliśmy się siebie razem, snuliśmy plany na przyszłość. Po moich praktykach w Holandii byliśmy już zaręczeni i musieliśmy jeszcze tylko skończyć studia. Studiowaliśmy od siebie 300 km i widywaliśmy się 1-2 w miesiącu. Pisaliśmy na gadu-gadu ze sobą i wiecznie SMS-owaliśmy. W międzyczasie ja stałam się już gotowa, by iść dalej z życiem, ale on jako młodszy, niżej w latach nauki, miał inne zdanie. Jeszcze tylko nauka. Jeszcze tylko dobra praca. Jeszcze tylko mieszkanie. Wiecie, ja miałam takie bardziej polskie podejście – jakoś to będzie. Ogarnijmy ślub i resztę się zrobi. To tylko kwestia czasu, ale będziemy mieć wszystko o czym marzyliśmy, a ślub możemy mieć teraz już. Zrobiłam się przez to kwaśna, złośliwa, pouczająca, marudna. Po dwóch latach takiego związku na odległość, przyjechał on na boże narodzenie do rodziców i się spotkaliśmy. Powiedział mi, że już mnie nie kocha i dla niego to koniec związku. Oczywiście, że prosiłam o czas, błagałam. Pomęczyliśmy się jeszcze do sylwestra, ale powiedział że nie, definitywnie nie chce być ze mną, że nic nie czuje. Po tym męczyłam się już sama,
Trwało to kilka lat. Smęcenie, Płakanie. Żal za utraconą miłością. Skończyłam studia i się obroniłam i myślałam tylko o tym, że teraz byśmy ślub brali. Teraz pewnie bym z nim mieszkała już. Prowadzili byśmy dom razem. Miałam tak długą żałobę po tym związku, że naprawdę dziwie się, że nie wpadłam w depresję i czegoś sobie nie zrobiłam. W roku kiedy mój były brał ślub, ja zaliczyłam samobójstwo w miejscu pracy. Może to odwróciło moją uwagę od dalszego smęcenia. Przemoc psychiczna w pracy. Mieszkałam w Toruniu i mijałam czasem osiedle, gdzie mieszkała jego babcia. Chodziłam na starówkę, gdzie chodziliśmy razem na spacery i kebapa. Wszystko przywoływało wspomnienia. Na przestrzeni lat wszystko co robiliśmy, było po raz pierwszy. Każdy kolejny raz przywoływał ten pierwszy.
Po tym rozstaniu związałam się z kolegą ze studiów. Wesołkiem z nadwagą, który lubił stand-upy i polski hip hop. Nie wróciłam do słuchania Happysad i mam uraz do ska na całe życie. Na hip hop jednak też nie dałam się namówić. Zostawiłam za sobą numetal i amerykański rock początku lat 00. Czasem z nostalgii wracam, czasem robię sobie taką podróż w czasie. Wtedy byłam nieśmiertelna. Wtedy byłam sprawcza. Wtedy mogłam wszystko. Gdy potrzebuję tej energii, zaczynam słuchać muzyki z tamtych lat.
Związek z tym śmieszkiem w białych butach, który przyszedł do mnie kupić zielnik z fitopatologii, trwa do dziś. Zaliczyliśmy sporo wybojów na początku. Mi siadła psychika, on był jednak bardzo wytrwały. Wspierał mnie w najgorszych moich momentach. Był ze mną, kiedy walczyłam o autonomię z moją rodziną. Był przy mnie, gdy poznawałam siebie, że jednak nie jestem takim pokornym cielęciem i nie mam zamiaru zaspokajać potrzeb wszystkich dookoła i robić tego, co mi się każe.
Przy nim uczyłam się, że nie tylko moje zdanie jest ważne. Że aby związek miał przyszłość, obie strony mają głos. Mój były jest świetnym facetem, ale cała jego wiedza i życiowa orientacja są bardziej używane do grania drugich skrzypiec. On potrzebował osoby, za którą pójdzie, a ja zawsze byłam osobą, która przeciera szlaki. Mój mąż taki nie jest. Czasem on o czymś decyduje, czasem ja, ale zawsze najpierw jest narada wojenna. Przy Ukochanym nauczyłam się grać zespołowo. Do tamtej pory byłam osobą, która ciągnęła wszystkich za sobą. Wszystkie projekty, jakie były do wykonania w szkole czy na studiach, brałam na siebie. Wolałam wiele rzeczy zrobić sama niż pozwolić komuś coś zaniedbać. Jak działałam w zespole, to starałam się być liderem. Rozdzielać prace, pilnować i mikrozarządzać. Ja jestem osobą sprawczą, zadaniową. Nie czułam się nigdy dobrze będąc jednym z wielu.
Musiałam nauczyć się, że na wszystko jest czas. Że nie można poganiać związku. Doprowadzało mnie do szału, jak słyszałam od byłego „jeszcze tylko to coś i ty będziesz ważna dla mnie”. Zawsze było jeszcze tylko to coś. Najpierw nauka, Najpierw rodzina, Najpierw zobowiązania wobec całego świata. Najpierw jeszcze to coś malutkiego tam w rogu. A gdzieś po tym wszystkim byłam dopiero ja. Dla Ukochanego ja byłam na pierwszym miejscu. Nadal jestem. Oboje wypracowaliśmy ten mindset, że my kontra świat. Co by się nie działo, póki jesteśmy razem to damy radę. Gramy do jednej bramki. Z moim byłym każde z nas zgarniało pod siebie. Ta druga osoba była dodatkiem.
Skończyła się też moja nieśmiertelność. Nie mogę mieć wszystkiego, po co sięgnę. Nie mogę sobie zapracować na wszystko. Że czasem ktoś powie mi nie. Pamiętam wtedy ten szok „jak to koniec?”, „jak można MNIE zostawić?”. Przecież ja tak często pracowałam na ten związek. Byliśmy razem 7 lat. Tego nie można tak po prostu jednym słowem zniszczyć. Mnie nie można tak po prostu jednym słowem odstawić. No bo jak? Przecież ja zrobiłam wszystko jak trzeba. Przecież ja zrobiłam wszystko….
Teraz widzę więcej. Tamte błędy. Tamte zniechęcające zachowania. Mój były powiedział kiedyś, że sprawiałam, że nigdy nie czuł się dość dobry dla mnie. I to zdanie usłyszałam jeszcze kilkukrotnie w życiu. Że ktoś nie czuł się dość dobry przy mnie. Kiedyś nawet kolega mi powiedział, że był we mnie zakochany wiele lat wcześniej i patrzył we mnie jak w obrazek i ja wydawałam mu się wtedy taka niedościgniona, wszystko wiedziałam, o wszystkim miałam pojęcie i opinię. Że nie czuł się dość dobry, by zagadać. Żeby było zabawniej, ja się w nim wtedy też podkochiwałam. Potrzeba było nam 12 lat, aby sobie powiedzieć o tym. Długo poniewczasie. Wobec męża staram się być mniej krytyczna. Z resztą on się umie postawić i powiedzieć dlaczego uważa, że się mylę. Moja nieśmiertelność się skończyła. Jestem teraz jak najbardziej śmiertelna, popełniająca błędy, nieosiągająca zawsze swoich celów.
Sobotę zaczęłam od pracy w ogrodzie. Kilkukrotnie próbowałam dostać się do szklarni, aby zobaczyć, jak się roślinki mają. Było -3 st. C i bałam się, że powstają uszkodzenia przymrozkiem. Liczyłam po cichu, że wewnątrz jest choćby 0 stopni. Niestety nie dostałam się do środka, bo zamek błyskawiczny, którym drzwiczki są zamykane, zamarzł. Musiałam poczekać aż temperatura wzrosła do 3 stopni.
W ogrodzie zalegał grad i śnieg z piątku.
Wewnątrz zmarzł mi jeden krzaczek. Spodziewałam się, że wszystko inne szlag może trafić, ale nie krzaczek, który jest wieloletni. Alstromeria colorita red też zmarzła. Nie wiem, czy będzie żyć, bo najważniejsze jak trzyma się kłącze a nie pęd naziemny. Możliwe, ze siedzą one za płytko w doniczce. Gdy wzeszło słońce, szybko zrobiło się wewnątrz ciepło. Czyli jak w każdej szklarni. Słońce plus dwutlenek węgla równa się piekarnik.
Zadziwiająco kalarepa przeżyła. Może dwie siewki poczerniały.
Postanowiłam skorzystać z dnia wolnego od pracy i popracować z roślinami. Takie moje małe uzależnienie.
Wysiałam jakiś czas temu dwa rodzaje pomidora. Zwykły, duży i taki gałązkowy. Nie wiem czy koktajlowy czy jakiś inny, nie wczytywałam się w opis na opakowaniu. Zobaczymy co z tego będzie.
Przygotowałam rozsadnik z wytłaczanek tak jak wcześniej. Mam kupne rozsadniki z ogrodniczego, ale też mam zwykłe wytłaczanki od jajek. Kalarepa tak się przyjęła, więc pewnie tutaj też nie będzie problemu. Zobaczymy czy mam rękę do roślin w tym sezonie. W poprzednim tak średnio mi poszło. Ale wydaje mi się, że z roku na rok jest coraz lepiej.
Początkowo dałam mało ziemi, na kalarepę wystarczyło, ale teraz chciałam flancować rzodkiewki. Wysiałam je w donicy, która stoi w kuchni i były trochę za gęsto. podkopałam więc delikatnie korzonki ołówkiem i przełożyłam do świeżej ziemi. Powinnam użyć innego rodzaju ziemi – o mniejszej ziarnistości, ale miałam pod ręką tylko ziemię ogrodową z kawałkami gałązek i kory.
Gdy pojawiło się bezpośrednie słońce, temperatura wewnątrz szklarni wzrosła bardzo szybko. Nie otwierałam jednak wywietrzników, aby nie utracić wilgotności.
Pomidory były trochę przerośnięte i przez to są strasznie krzywe. Powinny jednak dość do siebie i zacząć rosnąć pionowo.
Rzodkiewka od razu trzymała turgor i pomimo, że taka rozbujana na boki, to pozostała twarda i mam dobre przeczucie co do niej. Zastanawiam się jak duża będzie rosła w takich warunkach.
Posadziłam wreszcie też dalie. Mam po 3 rośliny z każdej odmiany i jestem ciekawa czy i jak urosną.
Wsadziłam je do trójdzielnej donicy. może to błąd, bo w ten sposób nie będę mogła tych donic później ustawić na sobie, jak co roku. Jednak nie miałam pod ręką dość dużych donic, a takie zbliżone rozmiarem będą do pomidorów, jeśli nie posadzę tych ostatnich w workach. ogólnie mam chyba wielki brak planu w tym roku, co się uda to się uda. Pomyślę, jak będzie czas na myślenie. Musze następnym razem to lepiej zaplanować. Mam na przykład wciąż dużo niesflancowanych siewek kalarepy. Wyrzucić żal, posadzić nie ma gdzie.
Finalnie szklarnię zostawiłam w takim stanie. Kalarepa żyje i ma się dobrze, rzodkiewka musi się wzmocnić, falie w szklarni, aby trochę ciepełka miały – kolejne dni będą deszczowe, ale powyżej zera. truskawki są już w całości posadzone do worka. Pierwsza tura przeżyła, więc druga tura mogła do nich dołączyć.
Z drugiej strony są pomidory i resztka kalarepy. W kolorowych donicach są najprawdopodobniej już martwe alstromerie. Musiałam je za bardzo przelać, gdy były jeszcze w domu. Pod półką wiszą zaś truskawki, które były do tej pory w doniczkach na płocie. Przeżyły mrozy, gradobicia, ulewne tygodnie w listopadzie, sztormy. Wstawiłam je do środka jak jeszcze miały 2cm warstwę śniegu na sobie. Może trochę odżyją i dadzą owoc?
Nie ważyłam się z rana, a dopiero jakoś po śniadaniu. Mimo to waga relatywnie niska. Nadal nie zaliczam spadków, ale byle nie skakała powyżej tej wartości. Wzrósł mi udział mięśni i spadł tłuszczu. To super wiadomość. Mąż mówi też, że pod palcami też czuje, że zmieniło się moje ciało. Że nie jest takie mięciutkie już. Jednak do takiego mojego idealnego stanu sprzed lat to jeszcze sporo mi brakuje.
Na lunch zjadłam obiad z piątku, którego nie ruszyłam. Po tym kinie i subwayu i tym, jak się bardzo nim nie najadłam, to w domu jednak nie tknęłam już nic do jedzenia. Głodna spać też nie poszłam o dziwo. Nie do końca to rozumiem.
Zaś na obiad zjedliśmy sushi. Mąż przygotował jak zwykle kilka rodzajów – pierwszy raz z tofu – nie podeszło mi – i pierwszy raz z czarnym sezamem. Ten był pyszny. Zastanawiałam się, czy będę mogła jeść przy kocie, ale po tym jak powąchała to nie była zainteresowana. Wiem, że mój poprzedni kot – Figiel – by ukradł i uciekł z kawałkiem w zębach. Snoetje tylko powąchała co to jest i nawet łosoś surowy jej nie zainteresował. Więc tak siedzieliśmy we trójkę i jedliśmy.
Zrobiliśmy sobie z mężem seans filmowy. Miałam iść biegać, ale cały dzień się wybierałam jak sójka za morze, więc uznałam, ze wolę film. Łyknęliśmy na pierwszy pokaz film, który chciałam obejrzeć odkąd miał premierę w kinach – 20 lat temu. Chyba już wtedy się lekko podkochiwałam w Danielu Bruhl. Nie wiem, może to te oczka… Film opowiada o synu, którego matka była działaczką społeczną wiernie oddaną partii socjalistycznej w NRD i która zapadła w śpiączkę. Gdy kobieta się budzi, nie ma już muru, nie ma podziałów, kapitalizm wkroczył do miasta, a ze sklepów zniknęły jej ulubione ogórki. Syn w trosce o matkę staje więc na rzęsach, aby oszczędzić rodzicielce szoku i zaczyna wraz z cała rodziną i sąsiadami udawać, ze komunizm ma się świetnie i świat wcale nie ruszył do przodu. Polecam!
Drugi film nie był już taki lekki i wesoły. Dotyczy między innymi festiwalów filmowych, aktorek i pracownic machiny snów oraz mężczyzn, a w zasadzie głównie jednego z nich, wykorzystujących swoją pozycję do wykorzystywania desperacji kobiet wokół siebie. Kiedyś potkałam się z recenzją tego filmu w kanale F this movie! spodziewałam się, ze właśnie będzie taki jak opisano – bez polotu, nudny, bez sensu. Film natomiast podobał się zarówno mnie jak i mojemu mężowi. uważam, ze jest przygotowany właśnie w taki sposób, żeby to mężczyzna w swoim ograniczonym umyśle także zrozumiał, że to co robił Weinstein nie było ani trochę dobre. Pamiętam te komentarze, jak ruch #metoo się pojawił. Jak faceci pisali, że najpierw panienki chciały zrobić karierę, a później robiły z siebie ofiary. Ciekawe co teraz powiedzą, kiedy w filmie pojawia się prawdziwe nagranie w takiego robienia kariery. W którym momencie kobieta z nagrania zachowywała się jak oddana karierze sucz?
Film niemal doprowadził mnie do łez kilka razy. Wiem jak to jest, kiedy ludzie dookoła myślą, że zrobiłaś coś złego, podczas gdy ty czujesz się skrzywdzona i naruszona. Uważam też, ze to ważne, ze niektóre aktorki w tym filmie zagrały same siebie. Że stanęły po tej stronie narracji i opowiedziały ją swoimi słowami, ze swojej perspektywy. Nie pozwoliły by bulwarówki i portale plotkarskie ciągnęły je po rynsztoku obrzucania winą.
Trzeciego filmu nie dokończyliśmy. Wybrałam jednak film lżejszy tematycznie, horror. Jak na razie, na ten moment do którego dotarliśmy, ten film jest straszny. Naprawdę straszny.
O 21 jednak zmorzył nas sen i zostawiliśmy film do dokończenia, zanim się zaczęły dziać gorsze rzeczy. Tak przed samym pójściem do łózka lepiej nie oglądać horrorów.
Myślę nad zakończeniem swojego ramadanu. W pracy to jeszcze jakoś idzie. Ale wolę ruchome posty i jedzenie w weekend. Kolejne moje fiasko. Po 4 dniach byłam poirytowana i wypiłam czekoladę, a w domu zjadłam obiad przed zachodem słońca. W piątek zjadłam przed zachodem słońca. W sobotę jadłam cały dzień. W niedzielę nadal podjadam czekoladowe jajeczka, choć wzeszło już słońce… Czyli ramadan jest nie dla mnie.
To może być chyba najsmutniejsza rzecz, z jakiej zdałam sobie kiedyś sprawę, ale jeśli rozpatrywać tylko rzeczy materialne, a o to dziś chodzi, to ja nie mogłabym dalej żyć bez Internetu. Idąc tą drogą – elektryczności. Ale skupię się dziś na internecie.
Mam neta odkąd byłam na studiach. Szybko nawiązałam wtedy znajomości z ludźmi online i mogę powiedzieć, że niektóre trwają do dziś. Ba! Nawet byłam na wesele proszona do jednego kolegi, z którym piszemy i czasem spotykamy się od 17 lat. Mojego najwspanialszego męża poznałam przez internet, choć byliśmy na tym samym kierunku studiów i w teorii powinniśmy co jakiś czas widywać się na korytarzach uczelni. Od zawsze mam problem by nawiązywać i utrzymywać znajomości z ludźmi poznanymi w tradycyjny sposób. Bardziej łączy nas miejsce życia, przebywania niż zainteresowania. Tak jak choćby w pracy – pogadamy, pożartujemy, ale każde z nas jest na tyle inne że nie przenosimy tego na jakieś głębsze znajomości. Znajomi z internetu to inna sprawa – nie oczekujesz od nich za wiele. Pogadamy, wymienimy się linkami do ciekawych artykułów lub zwiastunów filmowych i jakoś ten czas mija. W utrzymywaniu takich znajomości nie mam problemów. A jak znajomość się rozsypie, to na jej miejsce zawsze wejdzie nowa. Jest milion sposobów komunikowania się z ludźmi.
Można poznać kogoś na forum o tematyce, która cię interesuje. Masz już wtedy kogoś kto dzieli z tobą daną pasję, a nie mieszka w okolicy i nie poznalibyście jej w normalny sposób, choćby w kolejce w sklepie. Można w grupie facebookowej z kimś nawiązać fajny kontakt. Można nawet poprzez takie aplikacje jak Slowly, które służą do poznawania nowych ludzi.
Gdyby teraz odcięło na świecie internet, nie było by tej społeczności. Tych kilka nicków, za którymi kryją się interesujące osoby, z interesującymi historiami do opowiedzenia. Przyznam, że przyzwyczaiłam się do wymiany opinii z jedną konkretną tutaj osobą i której komentarzy mi ostatnio brakuje. Nie znam jej osobiście, ale wciąż zastanawiam się, co za licho ją porwało, czy przeszła tylko na czytanie, czy w ogóle nie czyta, czy wydarzyło się coś w realu, co zajmuje ją na tyle, że tutaj nie zagląda… Niby to tylko internet, ale tworzy więzi, których brakuje tak samo, jak tych z ludźmi poznanymi osobiście.
Gdyby teraz zabrakło internetu – nie wiem kompletnie co by się działo z moją rodziną. Trzeba by było wrócić do dzwonienia, a to z uwagi na pracę zmianową mojej mamy i wieczne siedzenie w pracy mojego brata, mogło by być trudne. No dobra, kiedyś ludzie dawali radę, a były tylko telefony na kablu, a czasem trzeba było iść na daną godzinę do budki telefonicznej.
Gdyby teraz nie było internetu – nie miałabym jak robić sobie szotów dopaminowych scrolując intagrama, gdzie oglądam tatuaże, dready, robótki na drutach i wykroje ubrań. Nie mogłabym tracić czasu na pintereście, gdzie oglądam kroje ubrań z lnu i wełny. Nie mogłabym czytać co rano gazety lokalnej w aplikacji i płaciłabym więcej za wydanie papierowe. Nie mogłabym odsłuchiwać po 10h podcastów codziennie i dowiadywać się ciekawostek z drugiego końca świata na tematy, które MNIE interesują. Radio dla mnie to reklamy i pulp.
Nie mogłabym oglądać filmów inaczej niż w kinie – netflix daje tak szeroki dostęp do filmów nieanglojęzycznych, że to takie małe okienko na świat. można podejrzeć, co jest obecnie ważne, na fali, lub po prostu ciekawe w kraju, którego kompletnie nie znamy. można obejrzeć świetne koreańskie kino sci-fi, brazylijskie filmy obrazujące codzienne życie ludzi w favelach czy południowo-afrykańskie filmy akcji. Przy okazji mogę polecić indonezyjski horror nawiązujący do wspólnej z Holandią historii.
gdyby zabrakło internetu – zabrakłoby informacji. A ja czuję, ze jestem uzależniona od informacji. Ja po prostu lubię wiedzieć. Widzę jakąś roślinkę i muszę od razu wygooglować co to za roślinka i jak wygląda jej cykl życiowy. Słyszę ptaszka i sprawdzam telefonem, co to za ptaszek i gdzie występuje, czy jest także w Polsce. Słyszę jakiś nazwę lub słowo, którego nie znam i patrzę, co to jest i co oznacza. W piątek sadziłam na przykład begonie, które przyjechały do nas z Kenii i jedna odmiana nazywała się Pemba. Okazało się, że takie słowo istnieje, ma swoje znaczenie i jest również nazwą miasta w Mozambiku, ale też i wyspą na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Tanzanii. Codziennie można nauczyć się czegoś nowego. Gdyby nie ta roślinka i dostęp do internetu, dziś byłabym o te dwa fakty uboższa. A ja lubię bogactwo.
W piątek złamałam post trochę wcześniej niż normalnie. Z resztą w czwartek wypiłam gorącą czekoladę podczas postu, ale nie wiem czy to głód czy coś innego spowodowało u mnie takie poirytowanie, że naprawdę ta czekolada mnie uspokoiła. W piątek zaś po pracy miałam psychologa i czuję, że posuwamy się na przód pomału, choć aby osiągnąć wszystkie cele to powiedział, że nie da rady w tym roku. Jeden za drugim najpierw. Człowiek przyzwyczaił się do takiego załatwiania diagnozy na szybko u lekarza ogólnego, że u psychologa mam wrażenie, że to idzie w nieskończoność. Ale ufam procesowi, może to musi wszystko tak długo trwać.
Po pracy spotkałam się z koleżanką i poszłyśmy do Subwaya. Zjadłam footlonga i nadal byłam głodna. Może nie głodna, ale wszedł tak gładko, że nie czułam się nasycona, pełna. Po prostu zniknęło uczucie głodu. Zwykle nie jem tylko do zaspokojenia głodu, ale dalej. To było dziwne uczucie niedosytu. A zjadłam przecież cała kanapkę!
Koleżanka musiała podejść do jubilera w centrum, więc kiedy ona załatwiała swoje sprawunki, ja zawiesiłam oko na tym komplecie biżuterii. Szczególnie ta bransoletka mi się spodobała. Nie wnikałam z czego jest wykonana, ale w tej cenie to chyba nie jest samo złoto, tak?
Później poszłyśmy do kina na Krzyk 6. Wiem, ze oglądałam wcześniejsze części, ale nic z nich nie pamiętam. Oglądając tą, gdzie dzieje się dużo podsumowań i padały imiona tylko mnie gubiły w fabule. Kto jest kim, kto kiedy zabijał… Ale film sam w sobie straszny i trzymający w napięciu. Co się nowa postać pojawiała na ekranie to mówiłyśmy „to jest zabójca” i kilka razy się myliłyśmy.
Gdy miałam 18 lat i poszłam na studia, początkowo dojeżdżałam z domu. Pozwoliłam sobie narzucić studia w mieście, w którym nie chciałam być, bo moja mama chciała mieć nas blisko przy sobie. Więc jeździłam codziennie, czasem jadąc autobusem, który w mojej wsi zatrzymywał się o 5.09 rano. Ogólnie nie przeszkadzało mi to, mus to mus. W zasadzie do dziś mam takie nastawienie – mus to mus. Jak trzeba coś zrobić to to po prostu robię. Po co drążyć i wzdychać nad tym? Irytujące natomiast w tej jeździe było to, że jak już po 1,5h stania w autobusie [bo nie zawsze były miejsca siedzące], kiedy zimą zdarzało mi się omdleć bo autobus był zaparowany, było gorąco, a człowiek stał w zimowych ubraniach nierzadko z plecakiem w ręku – po tych 1,5 godzinie, po godzinnej jeździe autobusem na fordon, gdzie były budynki wydziału, po dotarciu na zajęcia, okazywało się, że panienki z fordonu przełożyły zajęcia na późniejszą godzinę, bo 8:30 im nie pasowała. Albo jak spóźniłam się na zajęcia z gleboznawstwa i dr Rolbiecki mi powiedział, że mam więcej tego nie robić, jakbym to sobie zaplanowała. Tłumaczyłam się, że autobus stał w korku bardzo długo i normalnie tak nie jest. „To się bierze wcześniejszy autobus”. Mówiłam mu, że to pierwszy jaki jedzie i korek był 10 km od miasta i nie mogłam sobie tego dystansu po prostu dość pieszo – z resztą kierowca i tak by mnie nie wypuścił. O wszystko trzeba było się tłumaczyć. Czemu nie mogłam wrócić między zajęciami do domu po fartuch laboratoryjny, którego zapomniałam. W końcu zamieszkałam w mieście.
Nie wiem czyj to był pomysł, mój czy rodziców. Wiem, że dla niech było to trudne. Przeszłam z wspólnego budżetu na jedzenie na osobny. Ze 120zł na bilet miesięczny na pks [który nie wszyscy przewoźnicy honorowali i czasami czekałam 3 godziny na kolejny autobus, bo PKS Gniezno miał w nosie, że mam bilet PKSu Inowrocław. PKS Piła z resztą też] przeszłam na komorne za pokój 450zł. Kupowałam rzeczy do domu dla siebie, jak swoje talerze, chochle i inne. Zbierałam ten majdan, z którym żyję obecnie. Wydawałam dużo pieniędzy i chyba gdyby nie fakt, że tata dostał pracę za granicą wtedy to nie dałabym rady się utrzymać. Wcześniej przez kilka lat nie miał pracy i wiem, że nie byłoby to możliwe.
Zamieszkanie poza domem zdecydowanie mnie ukształtowało. Na pierwszym mieszkaniu miałam dwie współlokatorki. Z resztą o współlokatorach mogłabym napisać chyba cały rok wpisów dzień po dniu. Miałam ich kilkadziesiąt przez całe życie i niektórzy z nich to bardzo barwne postacie. Z drugiej strony – ciekawe jak oni wspominają mnie? Justyna i Ewa – dwie koleżanki z liceum pojechały razem na studia do Bydgoszczy. Justyna studiowała ochronę środowiska na wydziale zootechnicznym, a Ewa inżynierię chemiczną na wydziale biotechnologii. Ewa ciągle siedziała we wzorach, ciągle robiła jakieś opracowania matematyczne na zajęcia. Justyna miała lekkie studia – takie zapchaj-czasówki. Kręciła się też grupka 3 chłopaków wokół tej drugiej – tak zwani bracia Osy. No i jakoś weszłam w tą grupkę i bujałam się po mieście z dziewczynami i Osami. Zamieszkałam z nimi na semestr letni i wydawało się wszystko okej – dziewczyny robiły sobie wokół pupy, jak to dziewczyny. Jedna na drugą była wiecznie o coś zła, ale trzymałyśmy się razem. Dopiero we wrześniu, jak przyjechałam po buty na mieszkanie, bo miałam jechać do taty do Francji w odwiedziny, dowiedziałam się, że zostałam wyrzucona z mieszkania. Kilka dni wcześniej były urodziny już nie wiem której i sobie popiły i pogadały i uznały, że ja je skłócam. Że ja jestem nie do wytrzymania i nie chcą ze mną już mieszkać. Było mi strasznie przykro. Nie miałam jak ogarnąć wyprowadzki, bo następnego dnia miałam już autokar na Lazurowe Wybrzeże, ale pojechała tam moja mama i mój chłopak i wszystko przywieźli do domu. To była dla mnie bardzo trudna sytuacja.
Później okazało się, że nasz wspólny znajomy – nie pamiętam już jak się nazywał, ale to był kumpel z gimnazjum mojego przyjaciela i spotkaliśmy się jakoś przy okazji imprezy w tym gronie – znał inną „prawdę” czemu musiałam się wyprowadzić. Otóż te dwie koleżanki z ogólniaka miały trzecią koleżankę z tego samego ogólniaka, ale rok niżej. I chciały, aby ta koleżanka z nimi zamieszkała. Po prostu ja byłam wzięta na pół roku, a od semestru zimowego miała się wprowadzić nowa dziewczyna. Taki był plan od początku i przez te wszystkie wspólne wieczory i weekendy, żadna nie pisnęła ani słowem.
Lekcja na całe życie – to że ktoś cie może lubić a ty lubisz jego – nie znaczy, że nie wykorzystuje cię do własnych celów. Nikt nie jest naprawdę przyjacielem.
W czwartek był trening siłowy – przedramiona i łydki. Lekko nie jest, bo te mięśnie – szczególnie mięśnie przedramion – mam bardzo malutkie i nieprzywykłe do takiej pracy. Myślałam, że będą zakwasy, ale nie. Myślę, ze jeśli je odpowiednio wzmocnię to może będę miała mniej problemów z nadgarstkami. Nadal udaje się utrzymać deficyt kaloryczny.
Amarylis za 2 euro będzie miał drugiego kwiatka. Zaś ten gratisowy z paczki ma już malutki dziubek liści. Koleżanka w pracy mówiła, że jej kiedyś amarylis tylko liście robił, więc mam nadzieję, że ten zachowa się lepiej.
Tulipany już masowo się zaczynają pojawiać. Muszę sobie zapisać w moim przeglądzie, że te są takie super wczesne. Hiacynty mają kwiaty zaś od dawna, ale wciąż nie chcą kwitnąć.
Zaskakująco dużo roślin się pojawia jak na tak brzydką pogodę jaką mamy – słońca jest naprawdę niewiele.
Zamówiłam sobie termometr do powieszenia w szklarence. Chcę zobaczyć jak faktycznie jest zimno na zewnątrz, a ile jest w środku. Jaka jest różnica temperatur. Używamy takich w pracy i choć wyglądają tandetnie, to swoją robotę robią.
Zaletą postów jest to, że mając tak duży deficyt kaloryczny po zjedzeniu obiadu, mam nadal miejsce na słodycze. Nie zmusiłabym ani jakiejś sałatki, ani więcej mięsa czy nabiału, ale drugi spust na czekoladę zawsze się otworzy. Nie wiem, jak to działa. Chyba dzieje się to gdzieś na poziomie świadomości bardziej niż fizycznym. Na początku postu próbowałam zjeść i zupę i obiad, ale po zupie miałam już dość. Musiałam odczekać trochę i usiąść do jedzenia obiadu na siłę. Głodu nie czułam.
Po pracy mam zawsze towarzystwo w pisaniu wpisów czy oglądaniu filmów. Ta kicia to w ogóle zabawna historia. Jest tak inteligentna i tak stanowcza, że czasem biorę koc tylko dlatego, że ona na mnie krzyczy. Przyzwyczaiła się, że po pracy siadam z komputerem i jak chcę coś porobić najpierw – wstawić pranie czy coś – to kicia jest bardzo poirytowana. Ona ma wtedy czas na głaskanie i leżenie na kocyku i wara tego nie zrobi. Więc chodzi wtedy za nami i można jej piłkę rzucić, można jej dać drugą porcję jedzenia, ale nie – ona chce kocyk.
Na początku pozwalałam jej trochę na kocu elektrycznym leżeć, ale kicia lubi ugniatać pazurkami, więc zadarła mi ten koc i się pogniewaliśmy. Poza tym może uszkodzić tak kabelki grzejące wewnątrz koca. Mam za to stary koc biedronkowy, który mąż dostał w paczce świątecznej zanim przyjechaliśmy do Holandii. no i to jest taki koc koci, bo ma dwie strony. białą stroną układam do mnie, bo nie ma na niej sierści, a niebieską do kota. W ten sposób mam bardzo ograniczoną ilość sierści w domu – kot ma swoje miejsca, gdzie mu wolno spać i gdzie ma zakaz wchodzić. Zakaz obowiązuje na każdy inny koc niż niebieski. I ta kicia jest tak mądra, że to rozumie. Ale na tyle jest czasem zdesperowana, że pcha się na niebieski koc, zanim ja się nim przykryję. I potrafi być tak, że ja jeszcze stoję z kocem w ręku, poprawiam sobie podusię na kanapie, a kicia już siedzi na dole koca na ziemi.
Czasem przyjdzie wieczorem, gdy siedzimy na kanapie i oglądamy film na dużym ekranie, i domaga się poleżenia z nami. Muszę wtedy wziąć specjalnie koc i położyć obok siebie jak mi za ciepło, aby kicia mogła się położyć. Ale ona nie położy się obok nas, ona musi się o nas oprzeć. Położyć brodę na łydce, plecami oprzeć się o udo. Ona musi mieć fizyczny kontakt z którymś z nas – najczęściej mną. Uwielbiam naszego kota.
Późnym popołudniem rozpadał się śnieg. Padał w piątek i padać ma dziś, ale wciąż jest na plusie więc się nie utrzymuje.
Przeznaczenie jest dość szerokim słowem. Kojarzy mi się z amerykańskimi filmami, gdzie albo chodzi o miłość albo o podróże w czasie. Czasem o oba [„About time”]. W samej jednak zasadzie nie wierzę w takie zjawisko. Może to kwestia wychowania w duchu katolickim, gdzie przeznaczenie jest sprzeczne z dogmatami wiary. Przeznaczenie jest przeciwstawne do wolnej woli, którą dał nam bóg. Przynajmniej na tyle, na ile ktoś wierzy w cokolwiek.
W zasadzie to mi przypomniało bardziej historię z czwartku. Rozmawiałam z panią, która sprząta w naszej firmie. Jest ona z pochodzenia Irakijką i mieszka 20 lat w Holandii. Tu wychowała z mężem trójkę dzieci. Dużo rozmawiamy i chętnie dowiaduje się nowych rzeczy o Iraku i islamie. No i jednego dnia podczas takiej rozmowy wyszedł temat mojej wiary. A raczej mojej nie-wiary w boga. Pani Sheila naprawdę spoważniała, urwała rozmowę i później mimo, że rozmawiałyśmy to tylko w zasadzie odpowiadała na pytania i szybko wracała do pracy. Nie wiem, jak odczytać tą sytuację, ale miałam wrażenie, że straciłam nagle w jej oczach, że jakby zrobiła się na mnie zła. Nie wiem, co zrobić. W teorii jest wolność słowa i wyznania, ale jeśli to zepsuje nam relacje to będzie mi bardzo przykro.
W środę był już na szczęście spokój w pracy. Wieczorem po najedzeniu się pod korek – zjadłam tym razem prócz obiadu czekoladowe jajeczka, które dostałam na dzień kobiet – poszłam pobiegać. Po drodze był wypadek. Samochód wpadło do kanału i kierowcę zabrała karetka, choć ogólnie nic mu nie było. Zdarzyło się to dosłownie 200m od tego miejsca, które opisywałam jakiś czas temu [tutaj], gdzie zginęła trójka Polaków. Ustawiono tam dodatkowo z drugiej strony donice betonowe z kwiatami, aby wymusić ruch wahadłowy i zwolnienie pojazdów wjeżdżających na skrzyżowanie. No i jakiś kierowca tak pięknie z impetem przeleciał przez skrzyżowanie, że wpadł czołowo w jedną z donic, aż ją przesunął, i zjechał do kanału. Nie wiem ile musiał pędzić, ale z tą właśnie prędkością przeleciał przez dwa równorzędne skrzyżowania odległe o 30 metrów od siebie zanim wpadł na donice. Donice te są odblaskowe, więc gdyby jechał wolniej, zobaczyłby je.
Fajnie było wrócić do biegania. Cały bieg byłam na telefonie z bratową, wiec trenowałam bieg w tempie konwersacyjnym. Nawet jakoś poszło. Jestem z siebie zadowolona.
Pomijając już kwestię, czy twoja praca ci się podoba – zadajmy sobie pytanie – czy ci w niej dobrze? To jest chyba ważniejsze pytanie niż czy sama praca ci się podoba. Osobiście podobała mi się każda praca, jaką wykonywałam. gdy jako 11 latka chodziłam na pole zbierać truskawki, hakać w burakach, czy zbierać fasolkę szparagową – lubiłam to. Zawożono nas przyczepą na pole i spędzaliśmy tam cały dzień mając tylko reklamówkę z wodą i kanapkami. Później pracowałam w sklepie ogrodniczym, w fabryce wyrobów plastikowych, w doradztwie finansowym, w inspekcji ochrony roślin i nasiennictwa, w szpitalu… Wszystko co robiłam – lubiłam. Lubiłam niektórych ludzi, z którymi tam byłam. Lubiłam zadaniowość i poczucie misji, które potrafiłam nadać wszystkiemu co robię. Ale nie było mi tam dobrze.
Na polu spaliłam plecy do bąbli. Skacząc po drzewach i zbierając czereśnie zarobiłam tak mało, że miałam niechęć do sezonówki na lata. Na polu z truskawkami objadłam się codziennie owocami i przy tym zarobiłam pieniądze na lody. Było super. W doradztwie finansowym było mi źle. Nie zarobiłam nic, bo zbudowali system który napędzał ludzi, bazy danych, kontakty, ale dla pojedynczych pracowników ciężko było wyrobić normy a nie było podstawy. Więc czułam się oszukana i czułam, że oszukuję ludzi. Traciłam czas i swoje pieniądze na bezowocne spotkania, prezentacje i jeszcze więcej spotkań. Dziś wiem, że ta firma była przekrętem i niestety dałam się zrobić. W sklepie ogrodniczym nie było mi dobrze. Byłam tam na czarno, aby zarobić więcej. Spłacałam tym samym raty wzięte na komputer [tata wziął mi laptopa do nauki, ale ja miałam go sama spłacić] i mogłam trochę jeszcze odłożyć na ksera i inne rzeczy na studiach. W fabryce plastiku nauczyłam się być pracoholikiem – poświęcałam tej pracy 16 godzin dziennie z dojazdami i wyleczyłam z bezsenności. Do dziś umiem spać podczas jazdy komunikacją, zasypiać kiedy dotknę głową poduszki – wcześniej zajmowało mi to bardzo długie kulanie się po łóżku w te i na zad. W szpitalu zaś było mi bardzo źle. Przeszłam przez samobójstwo kolegi, myśli samobójcze, mobbing. Lubiłam tą pracę, była naprawdę fajna i z misją, ale przez bardzo złe pieniądze i bardzo toksycznych ludzi w firmie, nie dożyłabym 30-tki.
Obecnie pracuję w szklarni w Holandii. Zajmuje się hodowlą nowych odmian begonii. Mamy na dziale dwóch pracowników – Gucia i mnie – oraz bezpośrednią przełożoną – kobietę-chaos. Czuję się doceniona, pieniądze się zgadzają. Jeśli potrzebuję wolnego czy urwać się na spotkanie – nie ma problemu. Niektóre terminy musimy ustalić do przodu, bo pani planuje nam pracę w oparciu o zasób rąk do pracy – ale ogólnie są bardzo elastyczni. Obecnie zmniejszyłam umowę do 35 godzin tygodniowo i choć robię 39 godzin to od czasu do czasu mogę wziąć dzień wolny tak zwany osobisty. Personal day, aby podreperować czy uskutecznić odpoczynek, zdrowie, lenistwo. Taki dzień dla siebie, kiedy sobie obiecuję, ze nie będę sprzątać lub prać. Najbardziej podoba mi się, że jesteśmy naprawdę z kolegą docenieni. Dostajemy pozytywny feedback, krytyka jest konstruktywna i jeszcze ani razu odkąd jestem w Holandii, żaden szef nie nazwał mnie takimi epitetami, jakie słyszałam ja i współpracownicy od szefów w Polsce. Nie krzyczano na mnie, nie obrażano mnie, nie wkurzano się, bo zapytałam o podwyżkę. W sumie raz zapytałam o podwyżkę i ją dostałam. Jak chciałam iść na lekcje języka to też mnie firma wysłała i za nie zapłaciła [naprawdę dużo!]. W obecnej pracy jest mi dobrze. Dlatego też się tak guzdram z szukaniem nowej – mam dużo do stracenia.
Więc tu pytanie do ciebie – czy dobrze ci w twojej pracy?
Mój wtorek był trochę chaotyczny w pracy. Przyjechali klienci, dla których sadziliśmy tysiące roślin, ponoć wyjechali zadowoleni. Przenieśliśmy nasze nasiona do nowego pomieszczenia z ogromnym urządzeniem do kontroli klimatu – jest szansa, ze teraz będziemy szybciej suszyć nasiona. Przenieśliśmy tam też otoczkowane nasiona, których używać będziemy w kolejnych latach do siewu. To na nich obecnie mamy szansę najwięcej zarobić.
W domu morzył mnie głód, ciężko było wytrzymać do końca postu, ale się udało. Zjadłam najpierw ogórkową, aby ruszyć brzuch i czułam się po niej najedzona do końca dnia. Jednak miałam jeszcze kurę w panierce i cukinię smażoną na oliwie. Przed pójściem do łózka wciągnęłam jeszcze ryż na mleku i tabliczkę czekolady. Jak się tak nad tym zastanowić to nie pamiętam kiedy ostatnim razem zjadłam cała czekoladę tak po prostu. Zawsze liczę kalorie, odmawiam sobie, dzielę na porcje, wszystko zawsze z myślą, aby nie przegiąć i nie przytyć. Tym razem jakoś mi tak zasmakowała i zjadłam całą. Nie żałuję.
Poniżej kolejne zdjęcia z ogrodu wiosennego w Breezand.
W domu drugi raz kwitnie amarylis. Nie poddaje się i żłopie do tego wodę jak wielbłąd.
Przy okazji przyszła paczka z Fluwela – dalie, które zamówiłam w styczniu. Dopiero w marcu była wysyłka. Muszę jeszcze je posadzić. W gratisie dostałam amarylisa. Happy nymph. W środę dopiero go posadziłam do ziemi. Mam nadzieję, że będzie jeszcze kwitł.
Gdy zamieszkaliśmy w wynajętym domu kilka lat temu, mieliśmy bardzo fajną okolicę i miłych sąsiadów. W Polsce mieszkałam w małej wsi jak i dużym mieście i nigdy nie znałam sąsiadów. W rodzinnej wsi wiedziałam, kto jest czyją matką/babcią, ale nie znałam ich osobiście. Nie rozmawialiśmy, nie zbliżyliśmy się nigdy do siebie. Miałam 8 rodzin na mojej klatce schodowej i poza tym, że dziewczyna drzwi obok chodziła do mojej klasy, to o reszcie nie wiem prawie nic. Tutaj w Holandii żyje się inaczej. Zaprzyjaźnia się z sąsiadami. W zasadzie ludzie, których znam, a którzy unikają swoich sąsiadów lub źle o nich mówią to głównie Polacy. Bo Raymund łazi po nocach i szura meblami, bo sąsiadka kolegi jest wścibska i wisi w oknie, jak on ma znajomych na barbecue, bo obok mieszkają matka z córką i córka chyba pracuje na kamerkach z ogrodu i przyjmuje klientów w domu… Tak mówią o sasiadach moi polscy znajomi. Zaś moi holenderscy znajomi zapraszają sąsiadów na garden party, organizują dzień sąsiada we wrześniu i ogólnie dobrze żyją. A to przysiądą na ławeczce na ulicy i poplotkują sobie, a to idą razem do sklepu.
Gdy wprowadziliśmy się na Kievit, byliśmy jedynymi obcokrajowcami na osiedlu. Makler pytał właściciela domu, czy nie ma nic przeciwko, żeby Polacy wynajęli jego dom. Później dowiedzieliśmy się, że rodzina mu odradzała ten krok. Podczas jednej z pierwszych wypraw rowerami do sklepu – był on dosłownie ulice dalej – nasz sąsiad, Jan, zobaczył jak targam na bagażnikach kilka skrzynek piwa. Szykowaliśmy urodziny dla mojego męża i robiliśmy na raty zapasy wszystkiego, żeby nie musieć kupować na ostatnią chwilę. Sąsiad przyszedł do nas i pokazał na czarny samochód przed domem i powiedział do mojego męża „wiesz co to jest?” no.. Samochód. „no, to jak będziesz znów planował duże zakupy to przyjdź to dam Ci kluczyki. Po co masz rowerem tak dużo wozić. Można łatwiej.” szczęki nam opadły.
Spotykaliśmy się później regularnie na obiadki, piwko, winko i cała masę teunkow, które Jan kupował gdy upadały kolejne sklepy monopolowe. Jeździł, wiedząc dokładnie, gdzie będzie likwidacja i kupował po 12 butelek różnych likierów i win. Chętnie nas też nimi częstował. Co roku na westra robił smażenie iebolen i appelflapów. Siadaliśmy wtedy w jego ogrodzie wraz z innymi sąsiadami, a nawet i byłymi sąsiadami, i pijąc grzane wino wokół koksownika, jedliśmy świeżo smażone przez niego przysmaki. Dzieci biegały dookoła, sąsiadka przyszła z bobasem zawiniętym w pierzynkę. Było naprawdę sielsko.
Gdzieś w okolicach 60 urodzin jego dziewczyny, Annet, dowiedzieliśmy się że rak jelita Jana wrócił. Zaczął się proces leczenia, ale lekarz powiedział, że to już to. 2.5 roku może pożyje. Wiedzieliśmy, że Jan choruje, bo mówił o tym otwarcie. Miał stomię. Mimo to jeżdżę na wakacje z Annet, zajmował się znukami, opiekował się naszym kotem, jak byliśmy na wakacjach, wpuszczał na monterów do domu, gdy mieli wymienić liczniki, czy odbierał nasze paczki. Załatwił mi nawet pracę u znajomego swojego znajomego.
Jan zmarł w 2019 roku. Po krótkim osłabieniu i przejściu na pompę morfinowa, zmarł we śnie. Złamało nas to oboje. Wcześniej umarła mi babcia i dziadek i tak jakoś to mnie nie ruszyło. Zmarł później mój kolejny dziadek. Zmarły koleżanki że studiów jeszcze w czasie nauki jak i krótko później. Kilkoro moich znajomych popełniło samobójstwa. Ale śmierć Jana rozwaliła nas emocjonalnie. Czuliśmy się jakby był on nasza rodzina. Od zawsze. Tęsknię za jego przedrzezniajacym „głupi polak z głupim kotem”. Kurcze, on się zajmował naszym kotem choć bal się kotów. Nasz kot siedział u niego na oknie ostatnie 3 dni Jana życia. Annet mówiła, że kot wiedział.
Pogrzeb był straszny. Nie był taki bezosobowy, jakie widziałam w kościele katolickim. Raz przez całe moje życie – zdarzyło się, że ksiądz znał osobę zmarłą. O mojej babci jej propiszcz potrafił powiedzieć kilka anegdotek z ich relacji, choć moja babcia była bardziej katoliczką odmawiającą koronkę goniąc kaczki przez wieś niż siedzącą w pierwszej ławie parafianką. Jak szła do kościoła, to musiała iść łąką wokół jeziora, do sąsiedniej wsi. Mimo to ksiądz ją znał. O moim bracie podczas ślubu ksiądz powiedział, że mieszka w stanach. A niby ksiądz był z rodziny panny młodej. Brat nigdy nie był w stanach… Babcia męża niby w jednej parafii całe życie, jej córka pracująca dla księdza kupę lat, a ten i tak nie potrafił nic powiedzieć ponad wyświechtane regułki z podręcznika dla klechy. Pogrzeb Jana był zupełnie inny niż takie klepanie regułek i śpiewanie do dzwonków. Jan, jak większość Holendrów, był niewierzący. Ceremonia odbyła się w salo krematorium. Zebrało się około 50 osób, było czytanie listów, rodzina zwracała się do Jana leżącego w przybranej kwiatami trumnie. trumnie, którą wnuki pokolorowały kredkami, aby dziadkowi było wesoło. trumnie, która najpierw kilka dni leżała otwarta w salonie jego i Annet domu, aby każdy mógł się pożegnać. Zaproponowano nam takie pożegnanie, ale nie byliśmy w stanie. Ciężko nawet mi teraz o tym pisać. Całą ceremonię przeryczeliśmy. Spotkaliśmy ostatni raz jego brata, słuchaliśmy jak jego pasierbica mówiła o tym, jak Jan kochał święta i dekorował cały dom, by wszystkie dzieci z okolicy przychodziły popatrzeć na świecące kamieniczki, girlandy i inne ozdoby. Dawni sąsiedzi z poprzedniej wioski opowiadali, jak Jan zrobił święto trzech indyków i spotykali się u niego w domu różni ludzie przy trzech pieczonych indykach. Miał serce dla wszystkich, był zabawny, bezpośredni i naprawdę słodki. Brakuje mi go często.
Pół roku później wyprowadziliśmy się z tamtej wioski. W nowym sąsiedztwie mam fajnych sąsiadów, ale z nikim nie mamy tak bliskich relacji jak z Janem i Annet. Boje się nawiązywać ponownie tak bliskie relacje.
Zmieniając temat: w dwóch różnych miejscach widziałam tutaj krowy z takim białym paskiem przez grzbiet i brzuch. Zapytałam wreszcie kolegę z pracy – hodowcę krów – i tak: to jest rasa krów typowa dla Holandii. Są to mleczne krowy, a ja codziennie w drodze z pracy widzę stado byków. Teraz na zimę są takie fajne kudłate, ale Sjon mówił, że jest też odmiana czarna, ale jeszcze takich nie widziałam.
W niedzielę zrobiłam jogę – trochę mi lepiej z kręgosłupem dzięki temu. Muszę częściej się jogować.
W poniedziałek zrobiłam trening z ciężarami. Weszło dobrze, bo we wtorek miałam już zakwasy pod koniec dnia.
Mąż podał w niedzielę steka. W poniedziałek już zaczęłam posty za dnia, więc postawiłam na ogórkową na rozruszanie brzucha i później kura w panierce i brukselka. Na kolację przed samym snem zjadłam 3 pancake z dżemem malinowym, który dał mi kolega. Zdecydowanie było za dużo jedzenia. Mimo to wyszło ledwie 1300 kcal. Za mało z jednej strony, ale za dużo z drugiej.