No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Mogłabym zostać na jeden dzień Donaldem Trumpem. Kasy ma on dość, więc raczej nie musiałabym nic ciężkiego robić, a pewnie zadziwiła bym świat wychodząc na mównicę i składając koherentnie słowa. Chciałabym zobaczyć następnego dnia reakcje świata. „on umie mówić na poziomie wyższym niż 3-klasista”. Może nawet mogłabym, mając duża widownie podsunąć jego wyborcom jakieś mądre, dla odmiany, pomysły. Na przykład, że powszechne ubezpieczenie zdrowotne jest dobrym pomysłem, albo że pomoc społeczna jest potrzebnym narzędziem? Kto wie, może nawet jego super wyznawcy, by trochę zeszli z drogi „ja mam bron i ciężarówkę to nikt mi nie może mówić co ja musze robić”. Może taki jeden dzień byłby taka praca u podstaw? Trochę naprawiło by system. Zmniejszyło polaryzację. Kto wie, kto wie… No i chciałabym zobaczyć Melanię na żywo. Bardzo mi się podoba styl tej kobiety. Jestem ciekawa jej historii.
W niedzielę był ostatni dzień ogrodu wiosennego w Breezand. Lokalni producenci kwiatów nasadzili swoje odmiany kwiatów, które za miesiąc będą kwitły na polach w okolicy. Całość mieści się w halo sportowej chyba lokalnej szkoły, nie wiem, nie znam wsi tak bardzo. Wchodziliśmy gęsiego, aby kupić bilet, wąskim korytarzem. Przed kasami stały wózki do wzięcia, jeśli ktoś ma problemy z poruszaniem się. Tak po prostu, za darmo. W keukenhof też można takie I elektryczne pożyczać. Chodzi o ułatwienie ludziom z ograniczeniami ruchowymi, a jednak, jak w Keukenhof zapytałam moją mamę, czy jej wziąć [ma na koncie kilka operacji i sztuczny staw kolanowy oraz problemy z chodzeniem] to się na mnie zezłościła.
Wiele razy podchodziłam do robienia czegoś ręcznie. Czy to chodziło o szycie, czy robienie na drutach, czy też sklejanie modeli samolotów. Kiedyś postanowiłam poukładać puzzle w ramach dbania o siebie i swoją głowę – rozwiązywanie zagadek jest dobre dla mózgu, ale także dla zarządzania stresem. Gorsze dla kręgosłupa, jak się trzeba było pochylać godzinami nad stołem czy podłogą. Modele samolotów też nie dla mnie, bo o ile klejenie jeszcze jakoś mi szło, to średnio władam nożyczkami. Jak już krzywo wycięłam to krzywo skleiłam. Bardziej przypadło mi do gustu robienie na drutach, ale to był bardziej wymóg finansowy niż hobby. Zrobiłam sobie szalik i czapkę, bo nie miałam, a miałam za to za 2 złote kupiony sweter w lumpeksie. Wyszło krzywo, ale jedną zimę przechodziłam. Innym razem zaczęłam szyć na maszynie – uszyłam marynarkę, torebkę, sukienkę na własny ślub, kilka sukienek casual i jedną na wesele. Ponadto uszyłam bluzki i spódnice – nigdy nie uszyłam spodni, ale raz szorty. Ostatnio bawię się szydełkiem, ale nie potrafię się nauczyć. Wolę druty. Myślę, ze moim najambitniejszym i najwięcej serca zawierającym projektem była poszewka na poduszkę dla mojego męża. Byliśmy wtedy bardzo krótko ze sobą i chciałam mu kupić twardą poduszkę do leżenia z laptopem, kiedy oglądał sobie filmy lub pisaliśmy ze sobą. Uszyłam na tą poduszkę białą powłoczkę z ulubioną postacią z ulicy sezamkowej, z czasów kiedy mąż był dzieckiem, i dałam mu w łapki dwa serduszka – na jednym były moje inicjały, a na drugim jego. Wykorzystałam do tego kilka kolorów nici do haftowania i jakieś tam zdolności wyniesione z zajęć techniki w podstawówce. Później jeszcze kilkukrotnie dostawał ode mnie podusie i poszewki z haftami. Jednak myślę, że ta jedna poduszka była takim moim szczytem przyłożenia się do wykonania czegoś. No i zawierała najwięcej serca. Mąż ma i używa tej poduszki do dziś.
Dzień zaczęłam postem. Miałam trzymać go do 12-tej, ale o 9 przyszedł mój Ukochany do mnie do łóżka z kubkiem kawy zbożowej. No i post poszedł się. Z resztą i tak planowałam jakoś już wstawać i może coś zjeść. Pokręciłam się po domu, porobiłam co nieco w ogródku i zrobiłam śniadanie.
W sobotę wieczorem sąsiadka przyniosła paczkę dla mnie – przyszła torebka od pani Kamili. Kolor faktycznie bardziej zielony niż na zdjęciach, które mi wysyłała. Rzeczywiście nowe telefony lubią zmieniać i upiększać zdjęcia. AI uznała, że torebka będzie super wyglądać w intensywnie niebieskim kolorze, a według mnie jest ona boska w szmaragdzie. nie mówiąc już jak musiałam się pobawić balansem bieli, aby mój telefon nie robił „niebieskich zdjęć”. Ech technologia.
rzy spore przegródki, jedna na magnesik, jedna na zamek i jedna otwarta.
Ogólnie ze zdjęć z facebooka wnioskowałam, że torebka jest spora. Okazało się, ze modelka jest drobnej budowy, a torebka jest średniej wielkości. Liczyłam, ze będzie wchodzić do niej format a4 w całości na leżąco. Niestety nie sprawdziłam wcześniej wymiarów na stronie, a jedynie zasugerowałam się zdjęciami. nic to – najwyżej kiedyś zamówię w tym kroju torebkę, ale poproszę o jej poszerzenie. Ta już ze mną zostaje, jest śliczna. Ma też wszytą pętelkę na przytrzymanie butelki wody, jak to pani Kamila zrobiła też w moich poprzednich torebkach. Bardzo przydatna opcja.
Tu zdjęcie z tekturką formatu a4 – wchodzi pionowo.
W ogrodzie wiosna. Kwitną kolejne krokusy.
Wyniosłam do ogrodu przekwitnięte hiacynty – za rok trafią do ziemi.
W szklarni pojawiły się też truskawki białe, które stały do tej pory na drugim piętrze. Doświadczą więc teraz niższej temperatury i wyższej wilgotności.
Część z nich testowo wsadziłam do ziemi – zobaczę czy się przyjmą i wtedy reszta tak trafi. Widziałam taki sposób uprawy w internecie – dzięki temu rośliny nie tracą tyle wilgoci. Mam też worki wiszące do powieszenia na płocie.
Kalarepa mi wzeszła, więc przepikowałam ją do wytłaczanej po jajkach. Zobaczymy czy sobie poradzi, czy się za bardzo pospieszyłam. Na pewno w szklarni będzie mieć cieplej niż na zewnątrz [choć do tej pory była w biurze] i będzie mieć wilgoć z powietrza, co jest ważne w pierwszych tygodniach życia siewki.
Na śniadanie zrobiłam pancakes z miksu, który dostaliśmy w paczce na święta. Wyszły bardziej pulchne i sztywne niż zwykłe naleśniki. Były też niesłodzone, więc postanowiłam wykorzystać czekoladę mleczną do dodania smaku. Wyszło bardzo smacznie i słodko. Ostatnio lubię słodkie śniadania.
Ogólnie kiedyś rozmawiałam z panią ginekolog tutaj w Holandii odnośnie antykoncepcji. Wtedy zakładałam akurat implant Implanon. Rozmawialiśmy o przybieraniu na wadze po antykoncepcji. Wytłumaczyła mi ona, że od antykoncepcji się nie tyje. Nie można stać się nagle grubą, bo się zaczęło brać tabletki. Tu chodzi o dwa inne mechanizmy.
Pierwszy – antykoncepcja może wpłynąć na zatrzymywanie się wody w organizmie i jest to wskazanie, aby ją zmienić. Ja tak miałam na przykład po Evra – nakleiłam plaster na ramię i po kilku dniach miałam twarz jak księżyc w nowiu, na wadze plus 5 kg i ogólnie byłam napuchnięta. Woda się zatrzymała. Zdjęłam plaster i po kilku dniach waga wróciła do normy, bo to była tylko woda a nie tłuszcz, czy latami budowana nadwaga.
Drugi – kobiety jedzą emocjonalnie częściej niż mężczyźni. Kobiety jedzą, aby się pocieszyć, nagrodzić, zrobić sobie przyjemność. Hormony zaś regulują nastrój. Zatem antykoncepcja hormonalna może wpłynąć na nastrój i nawet na apetyt na konkretne smaki – powiedzmy – z reguły smakują ci słone przekąski, a nagle zaczynają słodycze i to bardzo. Jesz ich wtedy więcej i częściej niż byś jadła normalnie i z racji obniżonego nastroju nie wychwytujesz, że jesz za dużo. I tyjesz. Nie dzieje się to z dnia na dzień, ale latami. Latami nie uważasz, co i ile jesz i tyjesz. Nie dlatego, że masz antykoncepcję a ciele, ale dlatego, że straciłaś z oczu uważność i słuchanie poczucia sytości. Kto z nas nie przejadł się do porzygu choć raz w życiu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Zatem ani w pierwszym ani w drugim przypadku antykoncepcja nie sprawia, że się tyje i nagle ma nadwagę. Brak uważności to sprawia. I teraz ja łapię się na myśleniu, czy ten mój refeed i to, że dałam sobie spokój z bieganiem i treningami na dwa tygodnie – to nie jest efekt spirali? na pewno pierwszy tydzień, tak. Bo mnie bolało, bo byłam zła i na granicy sił psychicznych. Ale drugi tydzień? To już moje lenistwo.
Co mogę zrobić, aby to zmienić? Wstać, strzepnąć kurz i wrócić do swojego życia takiego, jakie sobie zaprogramowałam. Od poniedziałku!
W kolejnym wpisie będzie dużo zdjęć z niedzieli – może nawet rozbiję to na kilka dni?
Chętnie pozbyłabym się polskich obraźliwych neutralnych płciowo czasowników i przymiotników. W języku angielskim neutralność płciową w języku dokonano przy użyciu liczby mnogiej. W języku polskim nie jest to takie łatwe, bo liczba mnoga jest męsko osobowa i niemęsko osobowa. Kiedy moja koleżanka Natalie z USA podjęła decyzję o tranzycji i poprosiła o nazywanie siebie Nate’em i używaniu zaimków they/him nie stanowiło to dla mnie problemu. Trochę przećwiczyłam w głowie, jak odmieniać zaimki i spoko, Nate używa więc zaimków względem siebie jako „on”, bo przechodzi obecnie proces hormonalny, aby stać się biologicznym mężczyzną, ale także używa „they” ponieważ obecnie jest osobą niebinarną. No i spoko. Wspieram całym serduszkiem ich tranzycję i mam nadzieję, że otrzymają wsparcie z każdej strony. Trochę boję się o ich coming out przed rodzicami, ponieważ są oni białymi zwolennikami Trumpa z rolniczych rejonów Missouri.
Ciężko natomiast jest z językiem polskim. Gramatyka języka polskiego ściśle rozdziela płcie i dla osób przeciwnych płynności płciowej oraz genderyzmom [celowo nie używam określenia ideologia, bo jest ono nieprawdziwe i krzywdzące]. Jednak niewspieranie osób niebinarnych i trans czy innych z kręgu LGBTQ+ [trochę nie nadążam za literkami, więc LGBT dla mnie to taki zamiennik – uproszczenie – wszystkiego] to co innego, a gramatyka języka to co innego. Używanie gramatyki jako głównego argumentu przeciwko temu, że ktoś może istnieć na tym świecie świadczy raczej o małej wiedzy i wyobraźni. I ignorancji. To tak jak nasz kolega, który na kasie w Jumbo zobaczył osobę z zielonymi włosami, makijażem i biżuterią, a jednak o męskich rysach twarzy. Powtarzał on nam w kółko, że on – polak w bluzie polski walczącej – nie wiedział, jak ma się zachować. Możliwe, że nie przeszło mu przez głowę, że zachować należy się w sposób sympatyczny jak do każdego pracownika na kasie w supermarkecie. Przywitaj się, spakuj zakupy, zapłać, pożegnaj się. Ta dam!
To, że osoby LGBT istniały zawsze jest niezaprzeczalne. Większość watykańskich klerykałów była i jest gejami, władcy mieli kochanki i kochanków, są znane osoby z historii, które przebierały się i udawały inną płeć, jak na przykład królowa Elżbieta I. Te osoby nie pojawiły się w minionych 10 latach i nie zaatakowały świata jak kosmici, ale istniały zawsze, tyle, że będąc obiektem represji, często były w ukryciu. Nierzadko zakładały rodziny, udając że wszystko będzie dobrze. Anna Grodzka miała żonę i dzieci, kiedy jeszcze myślała, że to coś złego, ze czuje się kobietą. Tragedia ludzi LGBT jest tragedią nas wszystkich. Bo każdy z nas był na jakimś etapie swojego życia zmuszany do bycia kimś kim nie jest i robienia rzeczy, których nie chciał. Śluby z brzuchem były tragedią dla dziewczyny jak i jej nierzadko niedojrzałego emocjonalnie chłopaka. Ale trzeba było brać ślub to brali, choć żadne nie czuło się rodzicem czy współmałżonkiem. Zostanie w takim nieudanym małżeństwie też było wymagane społecznie. I to jest gender – jesteś kobietą to masz mieć męża i dzieci. Jesteś mężczyzną to wytrzyj łzy bo chłopaki nie płaczą. To jest właśnie gender – płeć społeczna.
Wracając do słowa/słów, których bym chętnie zakazała używać i wyrzuciła z języka? Właśnie takie neutralne płciowo polskie słowa – i nie chodzi mi o zrobiłx czy otworzyłx – ale o zrobiło i otworzyło. Brzmi to niepoważnie i jest tak też traktowane przez przeciwników eLGieBeTów. Na piśmie to zrobiłx jakoś jeszcze się trzyma, ale dlaczego nie możemy używać liczby mnogiej?
„Nate obcięli włosy. Wcześniej były one do pasa, ale oni czują się lepiej w krótkiej fryzurze i taka jest dla nich bardzo twarzowa”
Przecież to brzmi lepiej niż
„Nate obcięło włosy. Wcześniej były one do pasa, ale ono czuje się lepiej w krótkiej fryzurze i taka jest dla tego bardzo twarzowa”.
Może gdyby słowa używające formy osobowej ONO były zakazane w dyskusji o LGBT, dałoby to możliwość cywilizowanej dyskusji o prawach obywatelskich tych osób i nie traktowano by ich jak kosmitów?
Co wy myślicie? Jakie słowa waszym zdaniem nie powinny mieć miejsca w języku/dyskusji/świecie?
Sobotę zaczęłam od porannego ważenia. Pobudka standardowo z rana, ale postanowiłam trochę pobumelować w łóżku i powoli nabrać ochoty na rozpoczęcie dnia. Waga nadal idzie w górę, ale mąż dał mi ważny dla mnie komplement, który daje mi siłę, by walczyć dalej. Otóż powiedział, że jest mnie mniej pod palcami, że czuć w rękach, że moje ciało jest mniej tłuściutkie. Jessss! Mamy to.
Na wykresie wagi z całego roku widać, że tendencja spadkowa się odwróciła. Ale nic to, życie się nie skończyło jeszcze – można dalej działać.
Rzodkiewka na oknie coraz większa. Wkrótce będę musiała ją poprzerywać, choć zastanawiam się, gdzie by ją może posadzić, żeby ją przerzedzić? Nie mam miejsca w ogrodzie…
Na śniadanie i kolację zjedliśmy tatara. Poszliśmy ze znajomymi do kina na Avatara 2. To była moja droga wizyta w kinie na tym filmie. Nadal mi się podobał. Później wróciliśmy do nas do domu, gdzie mąz podał tatara i suszone pomidory oraz obiad – kurczaka teriyaki.
Do późna graliśmy też w jengę i później pokera. Mogłabym to robić częściej. Choć wolę też kłaść się wcześniej.
Myślę, że wiele wyzwań stoi przede mną, ale nic jakoś super poważnego. Nadal zmieniamy okna – montaż miał być w poniedziałek, ale pogoda się skiepści i panowie przesunęli montaż, aż będzie sucho. Z polskim gamoniem z Lelystad wciąż walczymy – nadal nie wysyła nam numeru zamówienia, abyśmy mogli załatwić sami z fabryką brakujące części, których gamoń nie zainstalował i od roku o nich zapomina. Nigdy więcej polskiej ekipy, nigdy! Ponadto za 3 miesiące jadę rowerami z przyjaciółką na 10 dniową wycieczkę z namiotowaniem. Wciąż nie wybraliśmy z mężem, gdzie jedziemy na wakacje. Szwagier ma 40-tkę, więc fajnie byłoby wpaść do Polski. Rodzice za rok mają 40 rocznicę ślubu, więc wtedy pewnie pojedziemy zająć ich mieszkanie i karmić koty, kiedy ich wyślemy na jakieś wakacje. Będzie tez komunia u bratanka, więc to można połączyć i rodziców wysłać na rocznicę miesiąc wcześniej. Tak czy inaczej… wyzwanie na najbliższe pół roku…. Bieg w Schagen chcę zaliczyć, więc trzeba się przygotować na to.
Jednak największym wyzwaniem jest utrata wagi. Na ciągłym tyciu tracę pieniądze. Wyrzucam lub wydaję ubrania, które lubię. Muszę kupować ubrania, które wiem, że i tak nie będą dobrze na mnie leżeć. Wstydzę się biegać za dnia. Krępuję się, że wkrótce w szklarni będę musiała pracować w bluzkach z krótkim rękawkiem i odsłonić ciało, które do tej pory chowałam pod pikowaną kamizelką. Jedziemy na tą wycieczkę i znów ubiorę ubrania, w których nie będę chciała mieć zdjęć z fajnych miejsc, bo moje ciało będzie psuło odbiór zdjęcia. Mam już dość swojej wagi. Chciałabym wreszcie wrócić i zostać na tych 60 kilogramach. Jeśli mniej to nawet lepiej, ale te co najmniej 60 żeby osiągnąć i utrzymać.
W piątek trzymałam całodniowy post. Około 34 godzin – początek w czwartek wieczorem, po Ince wypitej pod kocykiem, a koniec w sobotę rano, jedząc świeżo upieczony chleb z tatarem na śniadanie. Myślałam kilka razy, że się złamię, ale nie byłam mocno głodna, więc udało się wytrzymać.
Myślę od jakiegoś czasu nad ramadanem. W zasadzie od ostatniego ramadanu. Nie jestem wierząca i nie chodzi tu o wiarę. Podobało mi się jednak, jak rozmawiałam kiedyś z Guillaume – francusko-algierskim muzułmaninem, który był na stażu u nas w firmie. Mówił on o tym, że muzułmanie nie piją alkoholu, kawy czy coli przez substancje psychoaktywne w nich zawarte. Tak wiem, są też muzułmanie, którzy piją, palą i ćpają – tak jak katolicy, którzy jedzą mięso w piątek i wigilię, a w wielki post to już w ogóle. Jednak Guillaume był wierzący, miał 19 lat i był żonaty i ogólnie był wesołym chłopakiem, który chętnie mówił o swojej religii. Z jego opowieści islam mi się spodobał, z resztą rozmawiając z Irakijczykami też miałam poczucie, ze to fajna religia. Ale bądźmy szczerzy – religia jedno, wyznawcy drugie. Katolicyzm każe kochać wszystkich, ale nienawidzić gejów. Judaizm każe kochać, ale nienawidzić niewiernych. Islam ma podobnie, choć najbardziej przeraża, ze są oni pewnie ostatni, którzy ucinają głowy w imię boga. Dlatego wolę od każdego boga trzymać się daleko – a raczej od ich wyznawców, bo nie wierzę w istnienie żadnego boga. Ale wracając do „G” [tak kazał się nazywać, bo Holendrzy i Polacy nie potrafili wypowiedzieć jego imienia] – mówił on, że kiedy człowiek nie pije alkoholu, który zmienia jego zachowanie, kawy, która zmienia percepcję, czy coli, która też daje kicka bo cukier i kofeina, to staje się bliższy bogu i drugiemu człowiekowi. Że musisz stać się dobry dla ludzi pomimo braku stymulacji. Że to nie jest trudne być miłym i spokojnym będąc na lekach uspokajających, ale należy być życzliwym i pomocnym, kiedy zmierzasz się z życiem „na sucho”. Podobnie mówił o ramadanie. Kiedy przez cały dzień nie jesz i nie pijesz to stoisz przed wyzwaniem sam ze sobą, ale także przed wszystkimi dookoła. Będziesz widział jedzenie dookoła, czuł jego zapach, będziesz widzieć ludzi, którzy jedzą. I Twoim zadaniem jest być silnym wewnątrz siebie i nadal miłym i pomocnym poza sobą. Że jak opanujesz swoje instynkty i emocje kiedy morzy cię głód i pragnienie, jesteś w stanie dokonać wszystkiego.
Podobny mindset mają Holendrzy. Jadą wszędzie tymi swoimi rowerami, czy pada, czy wieje, czy zimno. I jak już z nich schodzą, to mają pozytywne nastawienie do świata, jak człowiek, gdy przebiegnie piątkę. Jeśli pogoda nie jest ci straszna, to podołasz każdemu wyzwaniu. To wtedy możesz pracować, możesz siedzieć w szkole te kilka godzin, bo właśnie dokonałeś czegoś trudnego i przeżyłeś. Potem jeszcze rundka do domu czy na siłownię i dzień odfajkowany.
Więc chcę spróbować ramadanu. Zobaczyć, jak na mnie wpłynie. Zaczyna się on za 18 dni, ale teraz mam powera i myślę by nie zaczynać od 23 marca, ale od najbliższego poniedziałku. Wg apki, którą ściągnęłam do śledzenia pór postów, powinnam nie jeść od około 4 rano, kiedy w Holandii robi się widno, ale jeszcze nie świeci słońce. Zacząć jeść mogę przez 19, kiedy słońce zachodzi. To daje mi taki OMAD. A te już robiłam. Więc jeśli odjąć od tego nazwę ramadan, odjąć konotacje religijne, dodać aspekt odchudzający – to mamy po prostu dietę. Żywienie. Jeśli dodać do tego jogę, to mamy posty takie jak w buddyzmie. Więc nazwa nie jest istotna, tym bardziej, że ramadan w tym roku zaczyna się od 23 marca, więc moje posty nie będą ramadanem. No i nie zamierzam się modlić, chyba, że do wielkiego latającego potwora spaghetti o nitkę makaronu i klopsika z sosie.
Zmieniając temat – kupiłam w Aldi zestaw do wysiania ogórka. W środku była paczuszka z ziemią i paczuszka z nasionami. Po złożeniu opakowania powstaje mała szklarnia.
Na razie stoi ona na parapecie w kuchni koło rzodkiewek.
W pracy nasadziłam się z kolegą. Od poniedziałku posadziliśmy wszystkie rośliny w czarnych doniczkach widoczne poniżej. W nadchodzący poniedziałek mają przyjść jacyś klienci oglądać nasze roślinki. Te po prawej już opatentowaliśmy i sprzedajemy ich nasiona do firm, które później sprzedają rośliny do sklepów ogrodniczych w Europie, także w Polsce. Sami też sprzedawaliśmy całe wózki roślin na giełdzie kwiatowej, ale biorąc pod uwagę, ze mamy tylko dwójkę pracowników – mnie [Maję] i Gucia to robota w masówce jest nie dla nas. Zajmujemy się hodowlą.
Po pracy odstawiłam męża na pociąg, aby wrócił do domu sam [koledze, który miał odwieźć go do domu padło auto i na szczęście pociągi jadą z przesiadką na autobus do naszej wsi w niecałe chyba 25 minut. Plus pan kierowca powiedział mężowi, że nie musi kupować biletu, więc tylko za pociąg zapłacił. Swoją drogą zastanawiam się o co chodzi, czy wiązało się to ze strajkiem pracowników komunikacji zbiorowej w Holandii czy po prostu nie działał biletomat? Ja zaś pojechałam do koleżanki i poszłyśmy sobie na spacer po wyspie Luna, którą zbudowano sztucznie i na niej powstało drogie osiedle bloków i domków. Wzdłuż ścieżki rowerowej jest pas zieleni, oddzielający ulicę od dzieci na rowerach, i jest on wysadzony wiosennymi kwiatkami.
Jest to dośc ruchliwa ulica, bo łączy ona kilka osiedli ze sobą. O ile u koleżanki pod domem nie ma żadnego ruchu, to jak się już wyjdzie dalej to bywa głośno i ruchliwie. Miałam kupić dom niedaleko niej, ale cena podskoczyła wtedy o 20 tys euro w jeden dzień i zdecydowaliśmy się nie brać udziału w licytacji. Albo byśmy wydali tą kasę na podbicie ceny, albo na meble. Wybraliśmy meble.
W domu byłam koło 19tej i miałam kryzys głodu. Jednak wytrwałam. Tyle co wypiłam sobie cieplutką Inkę i poszłam spać.
Kiedy byłam nastolatką, sądziłam, że jestem niezniszczalna. Wychowano mnie w poczuciu, że wszystko jest możliwe, o ile się o to odpowiednio mocno wystarasz. Parłam do przodu po wszystko. Miałam bardzo dobre oceny [za wyjątkiem chwili załamania w liceum] i miałam przeczucie, że mam wokół siebie bardzo dużo znajomych. Miałam w zwyczaju przejmowanie inicjatywy i parcie do przodu mimo wszystko. Jak już coś mi się zachciało zrobić, to robiłam to z pełną parą i impetem. Wszystko zmieniło się, gdy mój narzeczony postanowił, że nie chce już ze mną być. Wtedy cała moja samoocena, sprawczość i siła psychiczna siadły. Nie byłam już niezniszczalna.
Dziś chciałabym być tak przebojowa, zdeterminowana, zaparta i pewna siebie jak byłam będąc nastolatką. Jednak jest jedna rzecz, której wtedy nie potrafiłam rozpoznać tak, jak widzę to teraz. Byłam facetem, takim dobrym kumplem. Otaczałam się też facetami. Dopiero po latach przyszła mi świadomość, że chyba żaden z chłopaków w moim życiu nie był tylko moim kolegą. Teraz mówi się na to friendzone. Wtedy zaś ja kolegowałam się z chłopakami ze szkoły, z braćmi koleżanek, z chłopakami poznanymi gdzie popadło. Zawsze miałam kumpli. Nocowali u mnie w domu, wybywaliśmy pod namioty, na koncerty, na piwo na ruinach zamku… Z czasem okazało się, że jak któryś znajdował sobie dziewczynę to zostawiał mnie bez słowa.
Traciłam kolegów jeden po drugim. Na oczy przejrzałam dopiero mając 20-kilka lat i trafiając przypadkiem na list miłosny sprzed lat. Wtedy nie rozumiałam tego listu, jako wyznanie miłości, ale dziś wiem, że to jedno z ładniejszych wyznań jakie dostałam. Jeden kolega przyjechał do mnie specjalnie przez całą Polskę się spotkać i został tydzień u mnie na mieszkaniu. O innym dowiedziałam się od jego kuzynki, że był zakochany. O jeszcze innym od siostry, z która kumplowałam się w liceum.
Jeśli miałabym coś powiedzieć nastoletniej sobie, to jak rozpoznawać takie sytuacje. Dziś wydaje mi się, że przez swoją ślepotę mogłam się niechcący bawić ich uczuciami. To w końcu byli tylko kumple, którzy byli dodatkiem do mojego niezniszczalnego ego. Ja byłam naprawdę wtedy tylko sama ze sobą i nigdy nie czułam, bym potrzebowała chłopaka. Może niektóre z tych znajomości zakończyłabym o wiele szybciej, bo niektóre zakończyły się typowymi obelgami incela. Jak zaczęłam spotykać się z moim obecnym mężem, to jeden z tych kolegów wylał na mnie wiadro pomyj. Powinnam tą znajomość zakończyć lata wcześniej. Niektórzy z nich mówili „mamo” do mojej mamy.
Kolejną rzeczą, jaką bym sobie powiedziała wtedy to trochę bardziej hamować swoje słowa skierowane do znajomych i przyjaciół. Kilka ważnych dla mnie znajomości, z dziewczynami, rozpadło się z nie do końca znanych mi dziś przyczyn. Wydaje mi się, że coś zrobiłam, pewnie coś powiedziałam. Zostałam zghostowana przez kilka bliskich mi wtedy osób i wolałabym aby znajomości rozpadały się w sposób naturalny – przez zakończenie szkoły czy zmianę zainteresowań w życiu – a nie z dnia na dzień wielkim fochem. Chciałabym być bardziej uważna w tym, co robię. Ale wtedy nie wiedziałam, że mam autyzm i to co mówię może komuś sprawić przykrość. Zawsze byłam szczera do bólu i dziś wiem, że ta szczerość nie zawsze jest pożądana, że niekiedy uchodzi za chamstwo.
Ostatnie dni upływają pod znakiem wielkiego zmęczenia i lenistwa. Mirena już nie powoduje bólu, ale sprawia, że plamię od ponad tygodnia. Moja bielizna zalicza odliczanie – codziennie przesunie mi się wkładka, zagnie lub coś i kończę z plamą, której pewnie nie da się usunąć. W internetach piszą, że takie brudzenie może trwać do 6 miesięcy. Jasny gwint.. jak człowiek myśli o efektach ubocznych to głównie w kontekście „aaa, to się mi nie zdarzy, to tylko 1 procent przypadków”. I ta dam! Wyciągnęłam czarnego piotrusia. Plamię ponad tydzień. Aż mi się odechciewa. Ani stringów ubrać, ani nic kusego. Bo na wszystko musi iść wkładka. Implant antykoncepcyjny wyciągnęłam po 2 latach niemal nieustającego plamienia. Nie miałam miesiączek ale wieczne plamienia. Bolały mnie też piersi, więc to jedno dobre, że tym razem piersi mnie nie bolą. I ponoć mają nie boleć, bo mirena działa lokalnie. 8 lat noszenia – mam nadzieję, że tylko początki są złe.
Ja zaś nie mam ochoty ani zacząć biegać, ani ćwiczyć, ani pościć. Chcę się ogarnąć z tym, bo tydzień refeedu i odpoczynku minął, a ja nadal czuje się niegotowa, by ruszyć z kopyta. W poniedziałek i wtorek stawiałam szklarnię. Zmarzłam przy tym i jak zjadłam posiłek to zostawałam już pod kocykiem w domu. W środę po prostu miałam lenia. Myślałam, że jak wstawię pranie to jakoś poćwiczę, ale te prawie 40 km rowerem tego dnia jakoś mi wystarczyło. Pojechałam do pracy rowerem, bo mąż pracował od 7 rano do 20.30 wieczorem. nie było sensu czekać aż skończy pracę, by wrócić razem. Pod koniec pedałowania czułam już zmęczone nogi na amen.
Garmin podsumował mi luty. Mniej wszystkiego i to o wiele mniej. Mam nadzieję, że marzec będzie konkretniejszy.
Więcej chodziłam i trochę schudłam. To jest na plus.
Wracając do domu z pracy podeszłam do byków w zagrodzie po drodze. Akurat były skarmiane niedaleko bramy. To drugie takie stado jakie widziałam w życiu, które ma takie samo umaszczenie – biały pas przez środek. Zastanawiam się czy to nie jest konkretna rasa krowy. Musiałabym zapytać naszego farmera w pracy – mamy hodowcę krów mlecznych w pracy, który pracuje jeden dzień w tygodniu u nas.
Pojawiły się też lamy – normalnie były po drugiej stronie ulicy i ich nigdy nie widziałam.
Moja rzodkiewka wysiana w piątek wzeszła już w niedzielę wieczór. Leżała donica na kaloryferze i była przykryta folią spożywczą, a teraz przeniosłam ją na okno do kuchni. Więcej światła i trochę mniej ciepła – zobaczymy, jak się poprawi stan roślin dzięki temu.
Zrobiłam też dla was zdjęcie w pracy jednej z odmian, których nie ma na rynku. Rzadko się zdarza, aby żółta roślina miała biały środek. Na żywo wygląda to bardzo efemerycznie.
Nudzi mnie słuchanie o problemach w związkach, które wg mnie od początku były bez przyszłości. Albo kiedy rozwiązanie leży na wyciągnięcie ręki, a ludzie decydują się zostać że sobą i męczyć dalej. Nie jestem właściwą osobą, której można wypłakać się w rękaw. Wierzę w szybkie rozwiązania. Dla przykładu... Mam koleżankę. Niedawno zorientowała się, że jej chłopak na kawalerskim kolegi przespał się z świeżo poznana dziewczyną. Była ona długo obiektem żartów jego znajomych, ale dopiero niedawno powiązała wątki. Wiem, że gość jest nic nie wart, bo słyszałam od innych jak rozpowiada co by to nie zrobił z tą czy tamtą ładniejsza dziewczyna że swojej pracy. Mamy wspólnych znajomych, więc ludzie powtarzają. Gość jest erotomanem gawędziarzem i szczególnie upodobał sobie jedna koleżankę z pracy. Nawet poszedł do swojej dziewczyny i zajęczał jej, że on nie wiedział że tamta ma chłopaka. Wybuchła awantura o to, i poleciały oskarżenia. Teraz koleżanka ma już pewność, problemem nie była ta koleżanka do której on się ślinił, ale jakąś poznana panna na imprezie. Na mój bardzo prosty rozum sprawa jest jasna. Ona zarabia więcej od niego, jest ogarnięta, ma spora rodzinę, która jej pomoże. Jeśli sprzedadzą dom, ona wyjdzie z tego obronna ręka. On jest ćpunem to skończy w szopie z innymi ćpunami i będą sobie żyć szczęśliwi. Ale nie. Koleżanka nadal z nim jest. I co się z nią widzę, to jęczy mi dalej że to nie gra, tamto nie gra, że to już nie to. Nudzi mnie to. Dla mnie temat mógł się skończyć rok temu.
Nudzą mnie też rozmowy o dzieciach. Ja wiem, że dla rodziców ich dziecko jest jedyne w swoim rodzaju, ale dla osoby, która tego słucha jest to kolejne dziecko które robi to samo, co inne dzieci i o tej samej wyjątkowości już słyszeliśmy od 3 innych par rodziców. To fajnie, że wam się układa, to fajnie, że jesteście zdrowi a maluch się rozwija, ale pogadajmy o czymś innym. Pomijam wpisy, które traktują o dzieciach. Jest ich tak dużo i zawierają takie szczegóły, że i tak jako osoba spoza kręgu - nie nadążam. A do tego dochodzi, że nie wiem, co jest nawet ważne. Zapisy do przedszkoli? A czy musi być przedszkole? W mojej wsi nie było i szliśmy od razu do podstawówki - a jednak kilkoro z nas poszło na studia. Zajęcia pozalekcyjne? nie doświadczyłam. Fridge od shame.. to znaczy fridge od fame - nie było u mnie w domu i średnio mi się ten koncept podoba. Jak sprzątałam kilka lat temu to przesuwanie tych dzieł sztuki, które stały wszędzie od salonu po sypialnię rodziców, mnie denerwowało. Przeszkadzały mi w pracy. Rodzice piszą o nowym, nieznanym mi świecie, do którego celowo nie wchodzę. Na szczęście na żywo nie zdarzają mi się ludzie opowiadający o swoich dzieciach, choć z tego co słyszałam - mamy w Holandii nie różnią się od mam w Polsce - zdaniem kolegi: tak samo zmuszają do oglądania zdjęć i słuchania historyjek. Pamiętam jedną z imprez na koniec roku w firmie, kiedy Arjan, jeden z pracowników laboratorium, bardzo próbował mnie zachwycić swoimi dziećmi i pokazywał mi zdjęcia w telefonie. W tym samym czasie Amber, jego koleżanka z laboratorium, dziwiła się, że jak ja mogę o dzieciach nie chcieć słuchać, że dzieci są najsłodsze na świecie. Na szczęście oboje już odeszli z pracy. Arjan chyba skończył na 2 dzieci, Amber ma 3. Mam nadzieję, że są szczęśliwi i rozgadani. Trochę niepokojące jest, ze oboje odeszli do tej firmy, do której aplikowałam. Z opowieści wspólnej znajomej - Arjan się nie zmienił i przeniesiono go na inny dział, bo zagadywał pracowników tak, że nie mogli pracować.
We wtorek poza składaniem szklarni nie wydarzyło się nic. Samo zaś składanie szklarni zmęczyło mi kręgosłup i odebrało chęć na bieganie czy ćwiczenia. A szkoda, bo jeszcze było widać ponoć zorzę polarną.
Spodziewałam się więcej patriotów wczoraj. Ciesze się, że nie jestem osamotniona w moim oderwaniu od ojczyzny. Znalazła się jedna patriotka i jak mogłam się spodziewać - zbyt sympatyczna nie była.
Dziękuję wszystkim za komentarze. Sprostowując - czytam tutaj gazety i słucham radia i wiem, że nie zawsze jest kolorowo. Wiem, że Wilders jest nazistą a Boudet idiotą - ale to tylko dwie malutkie partie i dwóch kretynów. Skala tego, co dzieje się w Polsce a co tutaj jest inna i choć Holandia nie jest kryształowa, to nie odbiera chęci do życia, jak odbierała mi Polska. Nadziei na przyszłość też. Wyraziłam swoją opinię i jeśli kogoś uraziłam to przepraszam.
I co to dla ciebie znaczy? Cóż.. Wychowano mnie w duchu patriotycznym. Uczono pieśni i znaczenia kraju dla człowieka. Jednak coś poszło nie tak. Wydaje mi się, że mój patriotyzm zabili politycy. Kraj wydaje się tyle silny ile jego władza, a ta jest straszna. W klasie takich dzieci unikałam. W życiu i takich ludzi unikam. A tymczasem oni mają wpływ na najważniejsze decyzje w życiach nas wszystkich. Jestem zawiedziona i na pewno nie jestem patriotą. Dla mnie Polska mogłaby spłonąć. Wiem, że to mocne słowa, ale takie są też moje uczucia. Moje doświadczenie życiowe, moje starania, moje zmagania tylko dały mi do zrozumienia, że Polska zbudowana jest w oparciu o system, który żeruje na pracy i dorobku swoich obywateli. Nic nie działa. Podatki są wysokie, a pieniądze z nich idą na głupie łapówki po rodzinach polityków. Teraz nawet tego łapówkami nie nazywają tylko rozdawnictwem. Wille temu, fundusze unijne tamtemu… nic dziwnego że Unia nie chce dać kasy z funduszu odbudowy. Obajtkowi na kolejne domy? Kaczyńskiemu na kolejne radiowozy pod domem czy innej żonie czy pociotku polityka na państwowej posadce. Kraj, o jakim mnie uczono za dzieciaka nie istnieje. Tamten kraj może kochałam. Od tego wyjechałam. I nie wrócę, bo nie ma do czego wracać. Na mieszkanie w Polsce nigdy nie będzie mnie stać, chyba że będę i tak tyrać za granicą. Więc wolę i tu mieć swój dom. Ogranicza się wolność reprodukcyjną kobiet, a czuje się kobietą i sama do tego kato-talibanu nie pojadę. Pracowałam po 8-14 godzin dziennie, pracowałam na polu od 11 roku życia, skończyłam studia, znam języki, a w Polsce nie czeka mnie nic. Praca na kasie. Użeranie się z babciami kradnącymi bułki i awanturującymi się klientami.
A gdybym miała mówić o patriotyzmie względem Holandii? Wątpię by taki istniał. Fascynuje mnie ona, dała mi dom i pracę, ale jestem tu ze względów praktycznych a nie emocjonalnych. jest mi tu dobrze i wygodnie, nie czuję, żeby moje starania szły jak krew w piach.
Dwa dni składałam szklarenkę kupioną w Lidlu w Niemczech. Słońce zachodzi już koło 18-tej i choć to i tak półtorej godziny później niż jeszcze dwa miesiące temu, to nadal robi się szybko ciemno i zimno. Pierwszego dnia postawiłam stelaż, zamontowałam półki.
We wtorek zaś przekopałam ogródek, wykopałam floksa i go przeniosłam w inne miejsce. Wykopałam też dalię i wkopałam ją w grunt wewnątrz szklarni. Przeniosłam ją we właściwe miejsce – ledwo się zmieściła – i ułożyłam mini chodnik wewnątrz. Taki tylko, aby stanąć i nie broczyć w błocie. Dodatkowo półki dociążyłam workami z 40 litrami ziemi ogrodowej. Mam nadzieję, ze pomoże to dociążyć szklarnię i ona nie odleci. Ponadto wbiłam śledzie i przywiązałam ją do płotu.
Boje się, że wichur nie wytrzyma. Ale wstępne wrażenie jest bardzo dobre. Konstrukcja jest aluminiowa z plastikowymi kątownikami. Materiał z którego jest poszycie jest gruby i przeplatany sznurkami, więc powinien się tak łatwo nie podrzeć. Brzegi szklarni podsypałam ziemią, więc nie powinny mi wchodzić żadne szkodniki. Wejście obłożyłam cegłami, aby mój mruczący szkodnik mi nie wlazł. Muszę tam zerknąć jutro, jeśli będzie słonecznie, aby zobaczyć, czy jest ciepło. Za dnia może być dość cieplutko wewnątrz, jednak boje się nocy, bo wciąż są przymrozki. Zastanawiam się nad rozsadzeniem truskawek. Mam je w doniczkach malutkich i myślę nad zrobieniem dziurek w workach z ziemią i włożeniu rozsad do nich przez te dziurki.
W ogrodzie mam już pierwszego tulipana. I trzeci kolor krokusów – fioletowe.
Odkąd pierwszy raz kolega z Edynburga mnie odwiedził i wyciągnął do klubu studenckiego z zamiarem wytestowania wszystkiego w barze, uwielbiam Bailey’s. Do tamtej pory byłam żłopem na pilsa i portera, ale szybko zrozumiałam że bardziej lubię kawowe likiery. Rzadko piję, ale czasem dostanę na prezent i lubię umoczyć dzioba. Mąż, gdy zobaczył w markecie, że Bailey’s jest połowę tańszy niż w Holandii to od razu mi kupił dwa.
Zaś z nie-alkoholowych to lubię mleko czekoladowe marki Chocomel. Jest gęstsze niż zwykłe mleka czekoladowe i nie smakuje odtłuszczanym mlekiem. Nie lubię smaku odtłuszczanego mleka. Wersja dark smakuje mi bardzo.
W niedzielę już zwijaliśmy się z Niemiec. Rano, czekając na szwagra, poszliśmy na spacer. Podjęłam ostatnią próbę zrobienia fotografii ulicznej. Jednak ciężko było, bo brakowało ludzi. Zrobiłam kilka fotek z ukrycia, ale ciężko było też się ukryć. Bo między jakim tłumem? Wszystko na widoku.
Światła wokół domu Otta wiązały się z bajkami o Otto, ale nie znam ich treści na tyle, by wiedzieć kim jest człowiek z piktografiki.
Popołudniu poszliśmy z rodziną na lunch. Chłopaki wzięli jakieś zupy, do których dorzucali sobie chilli i kiełki fasoli, ja zaś miałam pikantną zupę kokosową.
Do domu wróciliśmy po zmroku. Sprawdziłam kilka razy czy nie zostawiłam nic w mieszkaniu i zatrzasnęłam drzwi zgodnie z instrukcją. Dostałam opinię od właścicielki mieszkania, ze wszystko super, ale nie wynieśliśmy śmieci i zostało trochę kawy w ekspresie. Mąż się wkurzył, bo płacimy przecież za sprzątanie i coś takiego jak rundka z workiem to żaden przecież problem. A dla nas szukanie śmietnika w innym kraju to zawsze wyprawa po złoto. W Holandii na przykład śmietniki montuje się pod ziemią. U nich nie widzieliśmy kontenerów za blokiem wcale. Tak czy inaczej w opinii o mojej osobie siedzi teraz coś, co załatwia się na pw. Jestem zawiedziona, że się kobieta przyczepiła o worek ze śmieciami w czystym mieszkaniu.
Dziś nadal jestem w rozjazdach. Wieczorem wracam do domu. Pewnie tylko po to, aby od razu położyć się spać. Poniżej wpis przygotowany na dziś. Podobnie jak wczoraj, nie mam jak go przenieść tutaj.