Od dziecka lubię piłkę kopaną. Oglądałam z bratem mecze mistrzostw świata we Francji w 1998 roku i od tamtej pory co mundial, to oglądam. Najmniej oglądałam w tym roku, ale też nie do końca wiedziałam komu chcę kibicować. Bardzo lubię styl gry Brazylijczyków, jednak w minionym roku ich mecze były po prostu brzydkie. Zazwyczaj bawią się oni piłką, żonglują, wykonują bardzo finezyjne podania, które można oglądać na powtórkach i próbować się domyślić „jak on to zrobił?”, a w 2023? beznamiętne to było. kibicuję oczywiście Polsce, bo fajnie by było, jakby wreszcie potrafili grać zespołowo i widzieć wspólny cel. Jednak od czasu euro 2012 mam wrażenie, że każdy gra pod siebie i próbuje być gwiazdą drużyny, a tymczasem mało kto widzi kolegów z drużyny. Zawsze jednak kończę kibicując Francji. Jakkolwiek kocham Portugalię i mają mocną drużynę, to Francuzi podchodzą mi bardziej. Są skuteczniejsi. Mbappé jest bardzo szybki i ma pozytywną energię, gdy gra. lubię na niego patrzeć – bo reprezentuje naprawdę wysoki poziom. Męczą mnie komentarze na polskich stronach o tym, jak mocno rasowa jest drużyna Francji. Co mistrzostwa Polska ściąga z za granicy jakiegoś pociotka z pół polskim nazwiskiem, by grał dla reprezentacji, ale „prawdziwym” polakom i polkom przeszkadza skład Francji, Holandii czy Portugalii. Lubię piłkę, nie lubię fanów piłki nożnej.
Sama zaś niby uprawiam jakieś sporty, ale nic, co by było jakimś sportem w bardziej dumnym tego znaczeniu. biegam, trenuję siłowo w domu, uprawiam jogę jak o niej pamiętam, a teraz dochodzi jeszcze tenis, na tyle, na ile umiem trafić w piłkę.
Nigdy nie lubiłam sportu, nie lubiłam WF-u. Jeszcze kiedy te zajęcia nazywały się kulturą fizyczną, to było fajnie – gry zespołowe dla dzieciaków, trochę piłki nożnej i innych dwóch ogni. W piłkę grało się fajnie, ale moja szkoła nie miała sali, tylko gliniane boisko, które szło pod górkę. Jak padał deszcz to robiła się potem z tego nierówna skała. Próbowali nas na tej samej glinie uczyć grać w koszykówkę, ale to było bez sensu – piłka odbijała się randomowo gdzie popadło. Zero kontroli nad dryblem. W siatkówkę graliśmy mało, bo trzeba było daleko po piłkę biegać. Jakieś tam podstawy, ale trzeba było uważać, bo zaraz były okna szkoły i chodziło o to, by nie wybić. Nie było przecież wtedy siatek wokół boisk.
W liceum nie mieliśmy sali gimnastycznej, ale zakład poprawczy miał. Zatem umowa była szkoły z zakładem, że w ramach resocjalizacji są organizowane wspólne zajęcia jak np. wpływy kajakowe i wycieczki rowerowe, a w zamian szkoła za jakiś tam pieniążek może używać sali gimnastycznej. Chodziliśmy więc przez pół miasta do tej sali. Poznałam tam kilku chłopaków – nawet mili. Koedukacyjna szatnia, białe koszulki i granatowe spodenki. Wtedy nas zaczęto rzucać przede wszystkim na koszykówkę – nie umiałam i nie lubiłam, bo wszyscy sobie z tym lepiej radzili niż ja. Miałam wtedy problemy z lewym kolanem i miałam jakąś torbiel, plus miałam naprawdę obfite miesiączki i wolałam dać sobie spokój z WFem. mama załatwiła mi u swojego znajomego lekarza papier i nie chodziłam na zajęcia wcale. Raz do roku zmuszali mnie do testu kuipera. Szłam 12 minut.
Na studiach mogliśmy wybrać cała gamę zajęć. Większość odbywała się w piątek o 8 rano, więc chodziłam tam na mega kacu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że moje obecne bóle głowy to dopiero jest męczarnia, w porównaniu z tym, jak wtedy metabolizowałam alkohol. Zdaję sobie sprawę, że śmierdziałam wódką na kilometr, ale mogłam biegać, ćwiczyć i czułam się świetnie – poza zmęczeniem, bo nierzadko chodziliśmy spać koło 2. Mieliśmy do wyboru fitness, siłownię, siatkówkę i inne cuda. Jeden semestr chodziłam na fitness. Prowadziła go taka starsza i dość schorowana babeczka, ale miała fajną energię. Dziś żałuję, że jej nie doceniałam, bo naprawdę miała pasję. Wtedy bardziej raziło mnie w oczy, że nie mam koordynacji ruchowej, nie łapię rytmu, a pani wyglądała dziwnie z otłuszczonymi chorymi biodrami w legginsach rodem z lat 80-tych. Na kolejnym semestrze poszłam na siatkówkę, bo koleżanka tam była. Gość, który był trenerem był też szefem katedry. Zajęcia były pół na pół – najpierw teoria a później praktyka. To wtedy dowiedziałam się, że nie należy po prostu zrobić ćwiczenie, ale trzeba zrobić dobrze ćwiczenie. Że ważne jest nawodnienie i dlaczego oraz jak trenować, aby być wytrenowanym.
Może gdybym w podstawówce miała takiego nauczyciela WFu, a nie pana Franka, który macał dziewczynki po piersiach, to może bym lubiła ruch od małego. Ale niestety. W liceum mieliśmy nauczycielkę, która wmówiła mi, że mam płaskostopie i wciąż szejmowała nas, że ona po dwóch cesarkach ma płaski brzuch to i my musimy mieć. Ja miałam zawsze brzuch okrągły i tłusty. I jak się okazało jakieś 3 lata temu – nie mam płaskostopia i kupowanie butów ze wsparciem na obniżone podbicie uszkadzało mi boleśnie kolana. Dziękuję pani mgr Pingot – zjebałaś mi samoocenę i przysporzyłaś sporo bólu, nie mówiąc o rachunkach za leczenie u lekarza sportowego tu w Holandii, kiedy nie wiedziałam, co z tym kolanem jest.
Tak więc wolę oglądać mecze niż uprawiać sporty bardziej zaawansowanie.
W piątek był znów post całodniowy. W przeciwieństwie do poprzedniego piątku – tym razem byłam głodna. Pod koniec dnia nawet pobudzona i głodna. Miałam kilka pokus tego dnia i jestem z siebie zadowolona, bo jedyne z czym dziób umoczyłam, to sprawdziłam czy kapuśniak męża jest tak kwaśny, jak pachniał. Nie lubię kwaśnego kapuśniaku, za to kocham jak jest z młodej kapusty zrobiony. mąż odwrotnie. korzysta więc z moich dni postnych i robi sobie jedzenie, którego wie, że nie lubię. Zazwyczaj gotuje tak, by nam obojgu smakowało. Czasem zrobić coś tylko dla mnie, ale najczęściej jednak odmawia i robię sobie sama.
Po pracy pojechaliśmy do Decathlonu w Alkmaar. Zdążyłam zapomnieć, jakie ładne jest to miasto. Widzieliśmy tam nowy, rodzinny rower elektryczny – na dwójkę dzieci bądź do 140 kg ładowności.
Kupiliśmy sobie po rakiecie. Na holenderskim decathlonie miały one dobre recenzje i chyba tylko dwie negatywne – cena 50 euro. Jak zobaczyłam, ze w polsce ma tylko jedną recenzję – negatywną, a do tego cena 220 euro to ło jezu – nic dziwnego, że nie próbowałam nigdy tenisa – drogo. Poza tym w mojej okolicy nie było kortów – a w Bydzi ani Toruniu tym bardziej nie było mnie stać na jeszcze takie fanaberie. Tutaj zapłacimy za członkostwo w klubie i możemy grać bez ograniczeń cały rok. Korty są kilkaset metrów ode mnie, nie są zamykane, mają oświetlenie i kantynę sportową, gdzie można wypić kawkę czy herbatkę, a ponadto – NIE SĄ ZAŚMIECONE, POPISANE SPRAYEM ANI ZDEWASTOWANE. W każdej wsi obok są też korty tenisowe. Nasza wieś i sąsiednia mają wspólny klub, ale inne wioski mają osobne kluby na każdą wieś. U nas pewnie chodzi o to, że to malutka wieś – 800 mieszkańców – to żeby turnieje miały sens trzeba więcej członków mieć.
Wstąpiliśmy do sklepu arabskiego – niby mówi się „u Turka” ale najczęściej właścicielami są Kurdowie z różnych krajów. Kupiliśmy sobie po dwie rzepy z różnych kolorów – białą i żółtą znamy, ale czarnej jeszcze nie jedliśmy. Do tego biorąc pod uwagę, że byłam głodna – kusiło mnie na banany – mieli naprawdę dojrzałe banany, ale pewnie zjadłabym je od razu, a zostało mi jeszcze jakieś 10 godzin postu, więc się pohamowałam. W Holandii w sklepach arabskich można dostać dobrej jakości mięso i owoce. Jeśli w okolicy nie ma sklepu arabskiego to czasem warto pojechać do niego trochę dalej. Mąż jak zawsze uzupełnił duże opakowania ziół – pachną zupełnie inaczej i są nie tak drobno zmielone jak kamis – swoją drogą mam uraz do Kamisa odkąd bylam w Prowansji lata temu i kupiłam zioła prowansalskie tam. Kamis to jakaś trawa – ani aromatu, ani smaku.
Mając pusty żołądek kupowałam też oczami. i tak wyszłam z kimchi ramenem – zobaczymy co to za gagatek za jakiś czas. Mąż mnie straszy, że będzie bardzo pikantny i mam zrobić go sobie, jak on będzie głodny, bo wtedy on po mnie go dokończy. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle. Z reguły jem ser w ziołach i ogórkową z amino – czasem barszcz czerwony. Niestety nie ma już moich smaków – cebulowaLova i ciosnek pieczony z Knorra. A przynajmniej nie ma ich w Holandii w sklepach, które odwiedzam.
Kupiłam też wafelki. Holendrzy rzadko jedzą wafelki i nie ma dużego rynku. To, co oferują sklepy jest lekko mówiąc ubogie w smaku. Nie ma wafelków polanych czekoladą, wafelków na więcej niż 3 wafle i 2 paski nadzienia, nie ma wafelków, które byłyby super chrupkie i przy tym intensywne w smaku. Są takie…. kapcie. familijne z polskiego sklepu mi też średnio podchodzą – mają taki średni smak. Bardziej mi smakują z Aldiego takie malutkie wafelki w paczce miękkiej – one mają więcej warstw i są bardzo kakaowe. te arabskie spróbowałam w sobotę rano – 3 wafelki to 250 kcal! Nie smakują do końca kakao, ale są bardzo słodkie – arabskie słodycze są chyba jeszcze słodsze niż amerykańskie – mąż czuł w nich jaki smak jakiegoś owocu, ale nie potrafił powiedzieć co, a ja miałam wrażenie bardziej, że to coś z chałwą miało raczej wspólnego niż owocem. Nie wiem, tak czy inaczej nie zachwycają, ale trzema szło się zapchać – 50g więc wmłócone – zostało 350 gram – około 1700 kcal.
Znalazłam też na półce takie cudo. Nie kupiłam, bo nie ja a mąż jestem fanem białej czekolady, a mąż sam z siebie też nie chciał. Więc tutaj ciekawość pozostanie niezaspokojona. Wracając do auta mijaliśmy za to naszą ulubioną w Alkmaar budę z frytkami. Dobre miejsce z frytkami można poznać po tym, że lokalsi stoją wokół i czekają – czasem dość długo. W piątek było chłodno i wiał lodowaty wiatr, a mimo to byłam 4 w kolejce do okienka. Mąż oponował, bo nie chciał być niewspierający, ale wcześniej wspomniał że jest trochę zawiedziony, że nie pójdziemy na frytki. Więc poszłam tam na pokuszenie i kupiłam mu średnie frytki. Kupiłam jak zawsze z sosem do frytek, a on mi powiedział, że on nie jada z sosem do frytek tylko z solą. No jak ja go nadal słabo znam. Już myślałam, że karnie zjem te frytki, żeby nie zmarnować – a poza tym były takie cieplutkie, a ja taka zmarznięta… – ale się zlitował. Schował swój upór w kieszeń i pałaszował frytasy pół drogi do domu. Ja prowadziłam – pewnie dlatego mnie ten cudowny zapach w samochodzie nie zbałamucił. Myślałam, że skubnę choć jedną na posmakę, ale bałam się, że na jednej się nie skończy. Byłam silna.
Ostatnie zdjęcie amarylisa. Za rok też będę miała jakiegoś – lub tego jak dożyje. Ładnie wygląda.
W domu czekała na nas jeszcze jedna wygłodniała paszcza.
Kot sąsiadów – jakiś rasowy, może norweski – wciąż się do nas pcha na głaskanie i próbuje wbić się do domu. Oczywiście tak bardzo się nie spoufalamy – ja nie chcę by moją hrabinę ktoś przygarnął i dokarmiał to też nie będę komuś kotów porywać. Zwłaszcza, że widać, że chyba przywykł być ulubieńcem sąsiedztwa. Nasza kicia na niego tylko syczy i się jeży, ale nie jest dość odważna by iść na solo inaczej niż łapką pod płotem. Ciekawe czy zmieni teraz ona swoje zachowanie i przestanie ludziom sama wchodzić do domów i samochodów….