1. Wczoraj wieczorem dotelepałam się do domu w końcu.
2. W sobotę byliśmy w tym Turynie w końcu, całodzienna wycieczka, piękna pogoda, śliczne miasto... Wróciliśmy do mieszkania, a raczej ja wróciłam ok. 20:30 (bolała mnie głowa, więc rozłączyliśmy się i on poszedł do sklepu, a ja w te pędy pobiegłam wziąć ibuprom...). Gdy weszłam do domu światło było włączone, balkon otwarty, ciuchy porozwalane, wszystkie szafki pootwierane. Mój portfel z wywalonymi dokumentami - w zlewie, jego dokumenty, paszport, wiza rzucone na środku pokoju. Od razu zadzwoniłam do S. żeby szybko przybiegł, poszłam się dobijać do sąsiadów, ale że to starzy włosi, to nic nie dało rady się dogadać. Na schodach spotkaliśmy jakąś młodą parkę - chinkę i włocha - mówili płynnie po angielsku i pomogli nam - zadzwonili na policję, pojechali z nami na komisariat - na którym uwaga - nie było tłumacza! Policja zebrała tylko zeznania, powiedziała wprost, że raczej małe szanse dojść kto i co - dali tylko papierek S. do pracy...
3. A papierek dlatego, że S. ukradli firmowy laptop. Moim netbookiem też nie pogardzili. Poza tym poszło się bawić jakieś 1600 euro, moje wszystkie polskie pieniądze, czyli raptem ok. 150 zł, ale zabrane dosłownie do ostatniego grosza.... W sumie mieliśmy szczęście w nieszczęściu, bo S. w piątek po południu dostał dość dużo gotówki - 3000 euro w ostatniej chwili przed zamknięciem poczty wrzucił na postpaya, czy jak to się tam nazywa.. (zmusiłam go wręcz przemocą na spacer na pocztę, gdy zobaczyłam ile tego jest).
Ale w sumie i kasa i te cholerne laptopy jako materialne rzeczy jakoś mnie nie bolą. Bo to się odrobi.
Boli mnie to, że zwyczajnie czuję, jak ktoś zdeptał naszą prywatność, boli to, że dużo, dużo zdjęć poszło nam się bawić, obrzydza mnie fakt, że ktoś dotykał pościeli, moich ciuchów, bielizny, że ktoś wyjął jego zdjęcie z mojego portfela i tak sobie rzucił... I boję się teraz o niego.