To jednak nie może tak być, że weekend wolna amerykanka, a w tygodniu odrabianie strat. Do niczego dobrego to nie prowadzi, jak tylko do tego, że powoli jest mnie coraz więcej. Tak niepostrzeżenie sobie tyję. Musze się zabrać za konkretną redukcję, żeby w grudniu ważyć zdecydowanie mniej niż te lubiane i akceptowane 65. Musi być jakiś zapas :) w razie wu.
Z drugiej strony jeśli nie wprowadzę normalnego żarcia, to odchudzanie nie będzie miało końca. Stabilizacji najwidoczniej nie ogarnęłam, skoro są takie wahania wagi.
Wiedza sobie, a życie sobie, czyli znów weekend i znów… śliwki pod kruszonką i jedzenie niedietetyczne w nadmiarze. Mąż brzęczał, że w niedziele by zjadł ciasto, więc znów będzie śliwkowy pleśniak i się objem po kokardy. Nie mam już do siebie siły. Chyba musze poczekać aż się śliwki skończą, bo mnie za bardzo kuszą i solo i w wypiekach. Nie trzeba, jak widać, jeść batoników i cukierków, żeby grzeszyć i tyć.
Działkowo niewiele się dzieje i nawet nie chodzę codziennie, bo nie ma po co. Tyle co pozbierać spady, pograbić liście. Zostało sporo malin, jeżyn/które chyba wytnę/ i trochę śliwek na czubkach drzew i nie bardzo jest się jak do nich dostać. Coś mi zjadło piękne złocienie wsadzone niedawno, aż żal patrzeć. To pewnie te przebrzydłe ślimaki, ech. Dziś wreszcie wsadziłam tulipany, poprzesadzałam liliowce i takie tam kosmetyczne czynności.