Wczoraj się zmotywowałam do dłuższego spaceru. Niby poszłam po zakupy, ale powrót na okrętkę :) Zahaczyłam o park zdrojowy.
Nie wyszło jakoś specjalnie więcej kroków, ale się umordowałam tak, że wieczorem padłam spać na godzinkę. Kondycja marna. Dobijają mnie te powroty pod górę, wracam spocona jak świnia, zwłaszcza teraz, kiedy się człowiek ubiera na cebulkę.
Postanowiłam zwiększyć limit kalorii do 1700 i zobaczę czy to coś da w spadkach. Jak nie, wrócę do 1600. Musze to chyba dopasowywać do aktywności, żeby miało sens.
Dziś będzie ciężko utrzymać dietę, bo syn zażyczył sobie naleśniki na obiad, a mam do nich słabość. Będę musiała się mocno trzymać, żeby nie zjeść. Po sobotniej pizzy, jakby tak znów dziś nadmiar węgli, to dobrze nie wróży. Z drugiej strony tak się wiecznie trzymać w ryzach i nie jeść jak normalny człowiek, to jak kara. Szkoda, że nie potrafię zjeść jednego, dwóch i koniec. U mnie musi być do pełna, żebym się czuła najedzona. Czasem nawet po swoim obiedzie, czuję że jeszcze bym coś zjadła. Wychodzi na to, że albo jem nie to, albo jem za mało.